Jak The Prodigy pogrzebało grunge'owy bunt z Seattle

Kluczowy zespół drugiej połowy lat 90. zagra 2 maja w Spodku. Przed dekadą The Prodigy połączyło dwa obce sobie światy - rocka i techno. To był sygnał dla całego pokolenia

Wyrośli ze sceny rave, która zawładnęła Wielką Brytanią na przełomie lat 80. i 90. Pomysł na zespół The Prodigy był szalony: jeden klawiszowiec, jeden MC (wokalista-raper, zagrzewający publiczność do tańca) i tancerze (na początku było ich troje, jednak dziewczyna o imieniu Sharky opuściła grupę zaledwie po kilku koncertach). Mózgiem całości od zawsze był Liam Howlett, jedyny muzyk w zespole. Jego syntezatorowa muzyka łatwo wpisywała się w stylistykę rave, a chwytliwe melodie szybko zapewniły grupie kilka wielkich przebojów. Potem zaczął grać coraz ciężej, bardziej rockowo, a na koncerty zatrudnił gitarzystę i perkusistę. Tak jest do dziś: The Prodigy na żywo to niesamowite połączenie rockowego koncertu i techno-party.

Boys-band w rytmie techno

Na teledyskach promujących pierwszą płytę "Experience" członkowie The Prodigy to w zasadzie normalni, sympatyczni chłopcy. Wyglądali jak kolejny zespół z Manchesteru, który przypadkiem trafił na techno-party. A nawet jak jeden z popularnych na początku lat 90. boys-bandów w rodzaju East 17.

Płyta "Music For The Jilted Generation" przebiła debiut. To genialny manifest artystyczny, najlepszy koncept-album muzyki tanecznej wszech czasów. Zaczyna się słowami: "Zdecydowałem wrócić z moją pracą pod ziemię, by nie wpadała już w niewłaściwe ręce". Jednak tę płytę pokochali niemal wszyscy. Pierwszy singel, taneczny "No Good (Start The Dance"), trafił jeszcze głównie do fanów techno, ale już następne "Voodoo People" i "Poison" połączyły maniaków tańca i fanów rocka. Nagle cały świat oszalał na punkcie The Prodigy. I nie chodziło tylko o kontrowersyjny image. Zespół miał w sobie rockową energię i niezależność (wystarczy spojrzeć na rysunek zdobiący wnętrze okładki drugiej płyty), a do tego jeszcze taneczną rytmikę i psychodeliczny drugi plan, sprawiający, że z pozoru zwykłe utwory dance zmieniały się w niemal suity.

Już przy tej płycie zaczęły się zmiany, które przy trzecim albumie "Fat Of The Land" osiągnęły ekstremum. Najlepszym przykładem jest tancerz Keith Flint: w czasach "Experience" uśmiechnięty, obwieszony pacyfkami długowłosy hipis. Potem zaczął śpiewać, a dzięki hitowi "Firestarter" stał się wręcz wizytówką grupy. Jego wygląd stawał się coraz bardziej niesamowity, by w końcu zmienić Flinta w szaloną ikonę elektro-punka. Ta zmiana była sygnałem dla całego pokolenia: hipisi lat 90., wychowani bardziej na "The Doors" Olivera Stone'a niż na "Woodstock" czy "Hair", w połowie dekady tak jak Flint ścinali długie włosy i ruszali na techno-party. Zespoły rockowe przepraszały się z syntezatorami, didżeje stali się idolami równymi gwiazdom rocka. Cały flanelowy bunt Seattle nagle diabli wzięli.

Tłum oczekuje szaleństwa

W 1997 r. zespół zagrał w Moskwie dla 100 tys. osób. Gdy cały Plac Czerwony skakał w jednym rytmie i skandował "pieprzyć ich i ich prawo" (utwór "Their Law"), jasne było, że The Prodigy to nie tylko taneczna sieczka. Ich teksty zawsze miały ważny przekaz (traktowały o "równych prawach i sprawiedliwości", o truciznach umysłu, seryjnych mordercach i podżegaczach). W muzyce i wizerunku scenicznym The Prodigy nie brakuje ducha rewolty w prostej linii zaczerpniętego z tradycji punk '77. Nie na darmo na koncertach Flint ubierał się w potarganą flagę i skórzaną kurtkę (do tego oczywiście irokezy, farbowane włosy, łańcuchy).

Z pozostałych członków zespołu tylko MC Maxim Reality starał się dotrzymać kroku Flintowi. Najpierw szokował diabolicznymi szkłami kontaktowymi, potem pokrył ciało i twarz piekielnymi makijażami. Jego rola koncertowa to głównie wykrzykiwanie przekleństw w najróżniejszych wariacjach. Razem z Flintem odprawiali psychotyczną ceremonię, w której punkowe pogo łączyło się z wyrafinowanymi krokami tanecznymi. Ich zachowanie balansowało na granicy szaleństwa - ale właśnie tego oczekiwał tłum. Wrażenie robił też oczywiście drugi tancerz, Leeroy Thornhill. Na scenie wyglądał jak zombie, nagle wybudzony głośną muzyką z sennego transu. "Najnormalniejszy" z całego towarzystwa, jako jedyny postanowił opuścić zespół w 2000 r.

W końcu jednak punk

Z gwiazd sceny tanecznej członkowie grupy stali się idolami całego pokolenia. Rewolucjonistami, którzy połączyli fanów rocka i techno. Ich dobra passa trwała niemal całe lata 90. Potem mało było o nich słychać. Co jakiś czas odgrażali się zapowiedziami nowej płyty, ale wydali ją dopiero przed dwoma laty. O "Always Outnumbered, Never Outgunned" można powiedzieć jedno: nie ma tu żadnego kompromisu. Muzyka jest agresywna i brudna jak nigdy, a przekornie wybierane do promocji antykomercyjne single potwierdzają punkową postawę muzyków (inna sprawa, że płyta i tak wylądowała na szczycie brytyjskiej listy przebojów - fani czekali na nią w końcu siedem lat). Teraz zespół wydał od dawna oczekiwaną kompilację największych przebojów - promując ją przyjeżdża do Polski. We wtorek zagra w Katowicach. Start o godz. 20, bilety kosztują od 90 do 160 zł.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.