Coraz mniej bibliotek i więcej czytelników

W Polsce działa coraz mniej bibliotek publicznych. Mało w nich nowości książkowych. I w dodatku nie istnieje żaden plan odświeżania księgozbiorów

- Biblioteka zawsze przegra z dożywianiem dzieci albo popsutym oświetleniem - przyznaje Joanna Wieczorek z biblioteki publicznej w Kołbieli pod Warszawą. Wieś słynęła niegdyś z folkloru kołbielskiego, który przemija z najstarszym pokoleniem mieszkańców. Pod zakładką "kultura" na internetowej stronie gminy Kołbiel figuruje dziś tylko jedna pozycja - biblioteka publiczna.

W Polsce są tysiące podobnych miejscowości, w których biblioteka stanowi jedyne miejsce kontaktu z kulturą instytucjonalną. Od reformy samorządowej w 1990 r. bibliotek w kraju ubywa.

Według GUS w 1995 r. mieliśmy ich 9,5 tys., w 2003 r. - o 1,8 tys. mniej. Jeszcze drastyczniej spadła liczba tzw. punktów bibliotecznych - z 4,4 tys. w 1995 r. do 1,8 tys. w 2003 r.

Minister zobaczył dno

- Biblioteki publiczne są likwidowane, bo samorządy szukają oszczędności - tłumaczy Jan Wołosz z Biblioteki Narodowej.

Chociaż prawo nakłada na gminy obowiązek utrzymywania przynajmniej jednej biblioteki, jest już 21 gmin, które uznały, że to zbytek luksusu.

W 2003 r. Polska odnotowała rekordowo niski tzw. wskaźnik zakupu nowości określany liczbą nowych książek zakupionych rocznie na stu mieszkańców. W skali kraju wyniósł on zaledwie 5,1 wolumina. Tymczasem międzynarodowa norma (IFLA) zaleca zakup na poziomie 30 vol. rocznie, a np. w Danii zakupy w ostatnim roku sięgnęły 39 vol.

Suche dane statystyczne nabierają realnych kształtów na półkach bibliotek takich jak w Kołbieli. Między romansidłami-harlekinami (dar od czytelniczek) a nowościami znajdziemy m.in. "Pokolenie" Bohdana Czeszki albo "Gorący śnieg" Jurija Bondariewa. I właśnie większość takich wydawanych w olbrzymich nakładach w PRL książek wypełnia półki publicznych bibliotek.

Problem próbował rozwiązać poprzedni minister kultury Waldemar Dąbrowski. Jak? Zabiegał o doraźne dotacje z budżetu centralnego. W ten sposób w 2002 r. na zakup nowych książek wygospodarowano 1 mln zł. W następnych latach dotacje rosły do 4 mln (w 2003 r.), 10 mln (w 2004 r.) i rekordowej sumy 30 mln zł w 2005 r.

Bibliotekarze zapamiętają z pewnością ministra jako tego, który upomniał się o pieniądze dla bibliotek. Wskaźnik zakupu nowości podskoczył do 6,6 vol. Jeszcze na miesiąc przed wyborami parlamentarnymi odwiedził on bibliotekarzy w województwach, m.in. łódzkim i świętokrzyskim, wręczając im czeki na zakup nowości.

Pieniądze miały także trafić do bibliotek, które w ogóle nie kupują nowości. Bo tak według szacunków Stowarzyszenia Bibliotekarzy Polskich dzieje się nawet w co dziesiątej placówce. Okazało się jednak, że 2,3 tys. bibliotek (z czego 80 proc. na wsi) nie może dostać dotacji bezpośrednio z ministerstwa, bo w ramach oszczędności włączono je do urzędów, domów kultury, świetlic itd. A według prawa tylko instytucje kultury mogą otrzymywać takie dotacje.

Biurokratyczny absurd trzeba było obejść, korzystając z pośrednictwa bibliotek wojewódzkich, które nowe książki przekazały do gmin w formie darów lub depozytów. Opóźniło to dostęp do nowości o kilka miesięcy.

Skąpe samorządy

Na rok 2006 rząd PiS zapowiada utrzymanie wydatków na nowe książki na poziomie przynajmniej 25 mln zł. Według Michała Jagiełły, dyrektora Biblioteki Narodowej, żeby odświeżyć księgozbiór, przez co najmniej dziesięć lat musimy utrzymywać wydatki na biblioteki na poziomie 20 mln.

W realiach polskiej polityki nikt jednak nie jest w stanie tego zagwarantować. Uchwalona za rządów SLD Narodowa Strategia Rozwoju Kultury (zawierająca m.in. optymistyczne plany rozwoju bibliotek) nie jest przez nowy rząd realizowana.

Taka doraźna pomoc z budżetu centralnego wywołuje jeszcze inny problem. Część samorządów zrezygnowała z wydatków na zakup nowości, tłumacząc, że "przecież już Warszawa zapłaciła".

Planowano, że wskaźnik zakupu nowości podskoczy w 2005 r. do 11 vol. - Znając samorządowców, wskaźnik spadnie jednak do poziomu ok. 9 vol. - przewiduje Jan Wołosz.

Znalazły się też biblioteki, które wolały nie brać pieniędzy, żeby oszczędzić sobie pracy przy wyborze, zakupie i katalogowaniu nowych książek. Bo nie istnieje żadne prawo, które by zmuszało lub zachęcało biblioteki do odświeżania księgozbiorów.

Jan Wołosz podsumowuje: - Nie ma żadnej polityki bibliotecznej. W efekcie są miasta i gminy zaradne, jak Tarnobrzeg czy Bochnia, w których 30, a nawet 40 proc. obywateli korzysta z bibliotek. Jednak średnia dla kraju wynosi niespełna 20 proc. Tymczasem w Wielkiej Brytanii i krajach skandynawskich odsetek ten wynosi 60, a nawet 70 proc.

Polacy odzwyczajają się od wypożyczania książek, a polska biblioteka - taki jest stereotyp - to nudnawe miejsce, do którego zaglądają najwyżej uczniowie i emeryci. W Kołbieli jest nieźle, bo po latach tułaczki biblioteka, która mieściła się m.in. w remizie strażackiej i pokojach wynajmowanych w prywatnym domu, znalazła się w nowym budynku urzędu gminnego. Dzięki temu jest w niej m.in. dostęp do internetu, co z kolei pozwoliło wziąć udział w rządowym programie Ikonka i zdobyć nowe komputery. Podwarszawska Kołbiel jest jednak bogatsza niż tysiące gmin w Polsce, bo w pobliżu stolicy nie brakuje pracy.

Celem Ikonki jest wprowadzenie internetu do bibliotek publicznych. Jak dotąd komputery trafiły do 1,5 tys. placówek, a więc do niespełna jednej czwartej z nich. Kolejny problem to nauczenie bibliotekarzy obsługi internetu. Tutaj państwu przyszła z pomocą niemiecka Fundacja Bertelsmanna zasilana przez jeden z największych na świecie koncernów wydawniczych. Dzięki fundacji ruszył projekt Bibweb, który za niewielką opłatą (po 100 zł za moduł) udostępnia kurs korzystania z sieci na swojej stronie internetowej.

Wiosną tego roku odbyło się przekazanie Bibwebu stronie polskiej. Wydarzenie odbyło się w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego, a zaproszonych z całej polski szefów bibliotek (ludzi na ogół niezamożnych) zakwaterowano w hotelu Sobieski i ugoszczono w jednej z najdroższych w Warszawie restauracji Belvedere. Wydawca dobrze wie, że kiedy bibliotekarze dostaną wreszcie pieniądze na nowe książki, przychylniej spojrzą na ofertę dobroczyńcy.

Biblioteki strategiczne

- Politycy i urzędnicy wszystkich szczebli bagatelizują problem, bo tak ich nauczyła poprzednia epoka - mówi Jan Wołosz. - Co najgorsze, bibliotekami nie interesują się też media, bo pokutuje stereotyp, że to miejsca, w których nic się nie dzieje, więc nie ma o czym mówić i pisać.

Zdaniem Wołosza biblioteki powinny odzyskać rolę centrum życia społecznego, którą cieszyły się w II Rzeczypospolitej, i która została skompromitowana w czasach PRL, kiedy ich zbiory wykorzystywano jako kanał propagandowy.

W krajach skandynawskich, a także Wielkiej Brytanii czy Niemczech biblioteki uchodzą za centrum życia społecznego, traktuje się je z powagą jako fundament społeczeństwa obywatelskiego i demokracji. Odbywają się w nich spotkania organizacji społecznych, można się dowiedzieć, jak szukać pracy, albo nawet zapytać o rozkład jazdy pociągów itd.

Polscy bibliotekarze też mają wiele ciekawych pomysłów, ale wsparcie ze strony samorządów i rządu - minimalne.

Od kilku lat międzynarodowe środowisko bibliotekarskie debatuje nad rolą bibliotek publicznych w budowie tzw. społeczeństwa informacyjnego i gospodarki opartej na wiedzy.

Te zmiany widać już także w Kołbieli. - Z 6 tys. zł tegorocznej dotacji dużą część pieniędzy wydałam na kosztowne podręczniki prawa, socjologii i psychologii - opowiada Joanna Wieczorek. - Młodzi ludzie z gminy, którzy studiują w stolicy albo podwarszawskim Otwocku i Józefowie, na ogół płacą za studia. Na podręczniki już im brakuje, więc szukają ich tutaj.

Uczą się więc czytają

W ostatnich latach Polacy narzekają, że nie stać ich na książki. Czyta je niecałe 60 proc. społeczeństwa, a kupuje - tylko 40 proc., toteż przynajmniej jedna piąta Polaków musi szukać książek w bibliotekach publicznych. Między 1995 a 2003 r. nieznacznie przybyło czytelników - z 7 do 7,5 mln. Paradoksalnie, w tym samym czasie zmniejszył się księgozbiór i liczba woluminów na jednego mieszkańca spadła z 22,4 do 19,8.

Z przeróżnych analiz wynika, że czytelników będzie nadal przybywać, bo w ostatnich latach przybywa Polaków z wyższym wykształceniem, a tacy ludzie najwięcej czytają. Według spisu powszechnego z 1988 r. było ich 6,5 proc., a w 2002 r. już 10,2 proc. Z jednej czwartej do jednej trzeciej urósł odsetek osób, które ukończyły szkołę średnią.

Czy korzystasz z bibliotek publicznych?
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.