Przełomowe rockowe granie

Specjalne wydania płyt Patti Smith ?Horses" oraz Bruce'a Springsteena ?Born To Run". W 30 lat po premierze wciąż pokazują, jaką moc potrafi mieć muzyka rockowa

Rok 1975 obfitował w ważne płyty. Ukazały się wtedy m.in. "Night In Opera" Queen czy "Captain Fantastic & The Brown Dirt" Eltona Johna. Także te wydawnictwa zostały właśnie wydane w specjalnych, rocznicowych edycjach. Trudno traktować je jednak inaczej niż próbę zarobienia paru dolarów na katalogu sprzed lat.

W porównaniu z nimi "Horses" i "Born To Run" wciąż - choć każda z nich w inny sposób - niosą treści ważne i czytelne dla współczesnego słuchacza. Takie, które można odnieść do dzisiejszej sceny muzycznej.

Gdy obie te płyty trafiły do sklepów w 1975 r. wydawało się, że reprezentują dwa muzyczne światy. Zarówno ze względu na muzykę, jak i biografię obojga artystów. Zanurzony z jednej strony w rock'n'rollowej tradycji lat 50., z drugiej zasłuchany w Boba Dylana Springsteen był od dawna typowany na nową gwiazdę amerykańskiego rocka. "Widziałem przyszłość rock'n'rolla. Nazywa się Bruce Springsteen" - napisał o nim swego czasu znany krytyk muzyczny Jon Landau (a później producent muzyczny m.in. Springsteena).

To słynne i powtarzane często zdanie wydawało się z początku opinią na wyrost. Chociaż kilka pierwszych płyt nagranych przez Bruce'a nie zaistniało na rynku muzycznym, muzyk wciąż miał ogromny kredyt zaufania u krytyków. Przełom nastąpił właśnie z "Born To Run". Dzięki niej pieszczoch muzycznych dziennikarzy przebił się wreszcie do masowego odbiorcy, a jego nagrania zagościły wreszcie wysoko w zestawieniach listy "Billboardu". Spełnił się sen o bohaterze klasy robotniczej. Śpiewający o życiu zwykłych prostych ludzi chłopak wychowany w New Jersey stał się prawdziwą gwiazdą.

Patti Smith to zupełnie inna bajka. Jako nastoletnia fanka poezji Arthura Rimbauda i twórczości bitników związała się z nowojorską bohemą artystyczną. Nim sięgnęła po gitarę, pracowała w grupie teatralnej, publikowała artykuły o muzyce rockowej, czytała swoje wiersze w klubach Greenwich Village. Wszystko uległo zmianie, gdy podczas jednego z odczytów w kilku utworach na gitarze wsparł ją Lenny Kaye.

Zafascynowana twórczością Velvet Underground, The Doors i The Rolling Stones Smith została wokalistką. Gdy pod koniec 1974 roku zaczęła występować z regularnym zespołem, stała się częścią nowojorskiego undergroundu, muzyczną intelektualistką, której twórczość dociera tylko do wybranej grupy fanów. I w pewnym sensie pozostała nią na zawsze. Mimo że wydana jesienią 1975 roku płyta "Horses" zebrała znakomite recenzje, a i sprzedaż jak na niemal undergroundowe wydawnictwo była całkiem przyzwoita.

Mimo to te płyty więcej łączy, niż dzieli. Obie były zapowiedzią przełomu w muzyce rockowej, który lada moment miał nadejść. Odtrutką na mdły, rozdęty do granic przyzwoitości stadionowy rock, który dominował w połowie lat 70. Należący do tego samego pokolenia Smith i Springsteen (odpowiednio rocznik 1946 i 1949), sięgając - każde na swój sposób - do rockowej tradycji, pokazali, jak można odczytać ją na nowo, ożywić, zaproponować słuchaczom muzykę, która będzie świeża, pełna energii i która - co chyba najważniejsze - będzie przekazywać treści ważne dla pokolenia, które jest jej adresatem.

Czas pokazał, że to Patti Smith wybrała słuszniejszą drogę. "Horses" do dziś fascynuje. Wystarczy posłuchać dwóch najsłynniejszych zamieszczonych na płycie kompozycji - jej wersji słynnej "Glorii" oraz autorskiego "Land". Hipnotyczne utwory, w których Smith snuje poetyckie wizje, do dziś przyprawiają o dreszcze. Ale wrażenie robią też inne utwory. Bez "Redondo Beach", "Birdland" czy "Kimberly" nie byłoby pewnie całej nowej fali. A i zespoły pokroju The Strokes czy Bloc Party brzmiałyby dziś zupełnie inaczej. Do albumu dołączona jest też jako bonus wersja "My Generation". "I don't want this fuckin' shit" - krzyczy w niej Patti, zmieniając słowa z oryginału The Who. Od tego już tylko mały krok do punk rocka.

W porównaniu z "Horses" płyta Springsteena wypada dziś nieco archaicznie. Proste rockowe kawałki przeplatane z klasycznymi balladami, odrobinę staromodne brzmienia gitar z saksofonem brzmiały ożywczo w połowie lat 70. Dzisiaj wiemy, że to między innymi "Born To Run" wytyczyło na dobre kilkanaście lat szlak tzw. amerykańskiego rocka środka. Prostego, gitarowego i zasklepionego w utartych schematach. Nie dziwi, że lada moment, gdy nadeszła punkowa rewolta, to Smith okrzyknięto jej prekursorką, zaś Springsteen sam wtopił się w nurt stadionowego rocka, przeciw któremu chwilę wcześniej występował. Ale w "Born To Run" jest autentyzm i radość grania. Jest pasja i uczciwość - zarówno w muzyce, jak i tekstach. To pokaz siły, która drzemie w nawet z pozoru do cna zgranych już kliszach. "Gdy w twoim graniu jest szczerość, nie musisz patrzeć na mody" - udowadnia Springsteen.

Znakomite przesłanie, które sprawdza się zarówno w przypadku wciąż aktualnego "Horses", jak i odstającego od dzisiejszych trendów "Born To Run".

"Born To Run. 30th Anniversary Edition"

Bruce Springsteen

Sony BMG

"Horses. Legacy Edition"

Patti Smith

Arista/Columbia

Copyright © Agora SA