Pomysł na pomnik przyszłości

Wystawy Krzysztofa Wodiczki w Zachęcie w Warszawie i w Bunkrze Sztuki w Krakowie. Jego projekcje to pomniki ofiar czasów pokoju. Wydaje się, że budynki galerii pękną od nagromadzonego w nich ludzkiego żalu

Krzysztof Wodiczko trafił wprost w centrum polskiego dyskursu o pomnikach.

W ostatnich tygodniach zbulwersowani mieszkańcy Warszawy pisali listy do redakcji "Gazety" komentując - przeważnie krytycznie - projekt pomnika Jana Pawla II na pl. Piłsudskiego w Warszawie, który składać się ma z 11 kolumn wspierających poziome belkowanie. Pomnik przypomina fragment ocalałego Forum Romanum i krytykowany był za swój monumentalizm, za bombastyczność.

To tylko przykład. Złych pomników jest i będzie więcej.

Polski pomnik jest anachroniczny estetycznie, bo jest rozumiany prawie tak samo jak w starożytności - jako figura władcy albo kapłana. Pomniki stawia się zwycięzcom, nie zwyciężonym, triumfom, nie klęskom. Pomniki stawia się temu, co i tak wszyscy mają w pamięci, a nie temu, co zapomniane. Temu, co zbiorowe, a nie temu, co prywatne. Wielkiej Historii, a nie historii jednostki.

Zapewne nowością wieku XX jest pomnik cywilnych ofiar zbrojnego konfliktu. Ale kto pomyślał o pomniku cywilnych ofiar czasów pokoju? Wodiczko.

Projekcje publiczne Krzysztofa Wodiczki - artysty obecnie mieszkającego w Nowym Jorku - to realizacje współczesnej idei pomnika. W 1996 r. artysta rzucił na wieżę dawnego ratusza w Krakowie obraz rąk. To były ręce obierające kartofel, ręce trzymające ciemne okulary, ręce trzymające świeczkę. Jednocześnie słychać było wyznania osób: kobiety bitej przez męża, niewidomego, którym gardzi syn, geja odrzuconego przez rodzinę. To był jego pierwszy pokaz publiczny z użyciem filmu. Wcześniej przez wiele lat (od 1980 r.) w projekcjach używał slajdów.

Po Krakowie był Boston - pokaz dotyczący już nie przemocy, ale śmierci. Na 200-metrowym obelisku z 1843 r., który upamiętnia amerykańską walkę o wolność, Wodiczko wyświetlał wypowiedzi matek, które straciły dzieci w wyniku przestępstw w jednej z dzielnic Bostonu. Mówiące twarze pojawiały się wysoko u szczytu obelisku, który cały stawał się ludzką postacią. Ale jednocześnie ten stary pomnik też przemówił, na nowo upamiętniając przegraną walkę o wolność i o życie współczesnych ludzi. A Wodiczko rozszerzył definicję pomnika.

Tradycyjnemu pomnikowi zawsze towarzyszy jakiś tekst: tablica z datą, nazwiskiem, informacją o historycznym fakcie. Tu jest tak samo, tylko, że tekst jest mówiony bezpośrednio do widza. W następnych projekcjach (Tijuana 2001, St. Louis 2004) tekst był mówiony "na żywo". Dzięki specjalnym urządzeniom osoby uczestniczące w projekcji mogły nawiązać dyskusję z osobami stojącymi na ulicy.

Tydzień temu Zachęta też stała się ekranem projekcji. Z fasady przemówiły kobiety. To był drugi, po projekcji w Tijuanie, pomnik w twórczości artysty poświęcony wyłącznie kobietom. W Polsce technika była mniej zaawansowana, nagranie było zrobione wcześniej w studiu. Nowością zaś było to, że kobiety na fasadzie prowadziły ze sobą dialog. Mówiąc ze sobą, a czasem zwracając się do widzów, grały rolę klasycznych kariatyd - wznosiły ręce do góry, jakby wspierały belkowanie neobarokowego budynku. A jednocześnie zaprzeczyły funkcji, którą postać kobiety ma w architekturze. Bo przecież kariatyda, jak w greckim Erechtejonie, stoi wyprostowana i spokojna. Na jej głowę zwalają się tony marmuru, ale po jej twarzy nie widać wysiłku. I Wodiczko to właśnie odwrócił - warszawskie kariatydy płakały, krzyczały, pokazywały swoją rozpacz, swój wysiłek wynikający z dźwigania problemów swoich i dzieci: bicie, upokorzenia, gwałty.

Ta projekcja to był pomnik współczesnej kobiety, która w przeciwieństwie do de Gaulle'a i Romana Dmowskiego nie zostanie odlana w brązie.

Ten, kto się wybierze na wystawę w Warszawie, zobaczy też inne "społeczne" pomysły Wodiczki, takie jak "Laska tułacza", "Rzecznik obcego", "Egida" i "Rozbroja" (po angielsku "Dis-armor"). Są to urządzenia projektowane przez artystę od lat 90., które człowiek nosi ze sobą lub na sobie i przez umieszczone w nich monitory i nadajniki przemawia do napotkanych ludzi. Imigrant opowiada swoją historię, bezrobotny tłumaczy, że nie jest kimś gorszym od innych, porzucona córka mówi o swoim zaginionym ojcu.

Technologia służy tu człowiekowi, podnosi jego miejsce w społeczeństwie, nadaje mu rangę. Głos zamienia w tekst, twarz - w obraz transmitowany publicznie. Jest w tym coś z magii. Bo nie miniemy obojętnie bezdomnego w łachmanach na ulicy, jeśli trzyma w ręku skomplikowany instrument, który jest zarazem kijem żebraczym i elektronicznym nadajnikiem. Wtedy taki człowiek staje się częścią przestrzeni publicznej. Można powiedzieć metaforycznie, że zamienia się we własny pomnik.

W tym sensie praca Wodiczki jest wywrotowa. Bo wprowadza w sferę publiczną to, co się stereotypowo uważa za problem marginalny, gdyż jest problemem jednostki. To utopia? Na pewno.

Jego projekcje to też utopia, ale niewykluczone, że tak będą wyglądać pomniki za 50 albo 100 lat. Kiedy miasta zapełnią się po ostatni centymetr, jedynym rozwiązaniem będzie pomnik, który nie zabiera miejsca, tylko przestrzeń akustyczną.

Od jednej wystawy Wodiczki nie zmieni się w Polsce myślenie o pomniku. Lecz przynajmniej będziemy wiedzieli, że nie jesteśmy skazani na marmury, kolumnady i brązy, które z upodobaniem sobie fundujemy.

Krzysztof Wodiczko

Pomnikoterapia

Zachęta, Warszawa, kurator Hanna Wróblewska, do 22 stycznia

Projekcje publiczne 1996-2004

Bunkier Sztuki, Kraków, kurator Maria Anna Potocka, do 12 grudnia

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.