Mądzik wychodzi z mroku

Teatr mroku, śmierci, bezsłownej prawdy - tak się zwykło mówić o Scenie Plastycznej KUL Leszka Mądzika, która w tym roku świętuje 35-lecie działalności. Ale w ?Bruździe" Mądzik w ogóle zrezygnował z mroku. Więcej - po raz pierwszy wystąpił jako główny aktor przedstawienia

Na pokaz "Bruzdy" Leszek Mądzik wybrał niewielki kościół św. Anny w Kazimierzu Dolnym, bo z inicjatywy proboszcza Tomasza Lewniewskiego świątynia ta staje się powoli rodzajem centrum współczesnej sztuki sakralnej. Kościół idealnie odpowiada koncepcji spektaklu, akcja toczy się bowiem na osi od drzwi do ołtarza i tak też jest zorientowana scenografia. Tworzą ją tylko cztery ekrany z papieru, pod którymi znajduje się otwarty tunel z wodą prowadzący do ołtarza zagrodzonego parawanem. Publiczność siedzi po bokach.

Jest południe, więc wszystko dzieje się przy naturalnym świetle, bez skrycia w tak charakterystycznej dla Sceny Plastycznej magicznej grze ciemnością i prześwitami, jakby wnętrze kościoła już tego nie potrzebowało.

Pojawia się sam Leszek Mądzik - jako demiurg świata przedstawionego. Jest w zwykłej marynarce, rozgląda się, podejmuje decyzję. Najpierw z wysiłkiem zwozi na taczkach w jedno miejsce bezkształtne papierowe bryły-kokony i rzuca w nie ziarnem. Z kokonów wychodzą ludzie podobni do manekinów, przebijają ekrany, wstępują na drogę wyznaczoną bruzdą wody i w niej padają. Demiurg obmywa ich głowy, ożywia do dalszej drogi, która prowadzi tą wodną koleiną na zakryty ołtarz. Potem uchyla drzwi świątyni. Wchodzi mała dziewczynka w białej sukni i powoli idzie za postaciami, które są już "po drugiej stronie".

"Bruzda" zaskakuje admiratorów twórczości Mądzika, bo w tym spektaklu odarł on swój teatr z niezwykłej tajemniczości, wieloznaczności sensualnej i intelektualnej, ujawnił jego szkielet fizyczny, a ten jest zadziwiająco prosty. Co więcej, takie obrazowanie wzlotów i upadków życia w drodze od narodzin do śmierci i do Boga może się wydawać równie głębokie, co banalne w formie, sztuczne i przeintelektualizowane.

Czy jednak "Bruzda" to klęska Mądzika, zły kierunek eksperymentów teatralnych? Nie. Dosłowność i fizyczność spektaklu ma swoją własną siłę wymowy, a ta buduje dramatyczne napięcie. Czujemy przecież, że upadek w wodną bruzdę jest dla aktora czymś autentycznie i konkretnie dotkliwym, i może wolelibyśmy tego nie widzieć. Albo też być może odzywa się w nas pamięć o własnych nieszczęściach.

Lecz najważniejszego klucza do "Bruzdy" należy szukać gdzie indziej. Jest to opowieść o samym Leszku Mądziku, który boleśnie zmaga się z tematem i formą swego teatru spraw ostatecznych. Dlatego po raz pierwszy sam sobie wyznaczył rolę - demiurga z taczką w przestrzeni sacrum. W jego 17 autorskich spektaklach, które zrobił przez 35 lat, od "Ecce Homo" po "Odchodzi", nie ma jednak konkretnego podmiotu, żywego człowieka. Tymczasem teraz Mądzik chce powiedzieć: czerpię z siebie, robię spektakle o sobie niezależnie od tego, jak mój teatr nazwiecie.

Scena Plastyczna KUL: "Bruzda"; 12 listopada w kościele św. Anny w Kazimierzu Dolnym

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.