Rozmowa z Bolesławem Taborskim, polskim tłumaczem tegorocznego noblisty, poetą, teatrologiem

Małgorzata Matuszewska: Szwedzcy akademicy wskazali w laudacji, że "sztuki Harolda Pintera odkrywają głębię skrywającą się pod powierzchnią zwykłej rozmowy i wymuszają wejście w klaustrofobiczną obsesję". Proszę skomentować ich słowa.

Bolesław Taborski, poeta, tłumacz sztuk Harolda Pintera: To bardzo dobre uzasadnienie. Pinter swoje sztuki osnuwa wokół sytuacji z codziennego życia, ale sięga głębiej, do motywacji kryjących się za słowami. Za tym, co było wypowiedziane, ale też za dającymi wiele do myślenia pauzami.

Korzystając z angielskich tradycji językowych, umie dokładnie przedstawić ludzką kondycję. Jest dramaturgiem absurdu, znakomicie łączy przedstawienie codzienności i niby realizmu z absurdem istnienia.

Jak zaczynał karierę?

- To była połowa lat 50. W tym czasie studiowałem teatrologię na uniwersytecie w Bristolu. Pamiętam taką śmieszną historię. Jeden z moich przyjaciół wykładowców otrzymał list od jakiegoś pisarza. Pisarz ów twierdził, że zna młodego człowieka tak utalentowanego, że potrafiłby nawet napisać sztukę. Wykładowca odpowiedział mu: "Przeczytam tę sztukę, ale niech autor przyśle ją w ciągu tygodnia". Pinter przekazał przez pośrednika, że to wykluczone. Po czym po trzech dniach jego pierwsza sztuka "Pokój" została wystawiona w teatrze w Bristolu.

Została dobrze przyjęta, w odróżnieniu od następnej - "Urodzin Stanleya". Pinter miał wtedy małe dzieci, przeżywał bardzo trudny rok, pracując jako dozorca. Wykorzystał zresztą swoje doświadczenia, pisząc dramat "Dozorca", który odniósł sukces na scenach i stał się podstawą scenariusza do udanego filmu. Późniejszy "Powrót do domu" to wręcz wzorcowy przykład uzasadniający werdykt szwedzkich akademików. Akcja tej sztuki toczy się w zwykłej rodzinie na przedmieściu. Rozmowy o codziennych sprawach przeradzają się w koszmar ukrytych kompleksów i zazdrości. Pinterowi zależało na ukazaniu źródeł zła. To był jeden z jego wielkich sukcesów. Z kolei "Zdrada" opowiada o romansie męża bohaterki z jego przyjacielem. Jest ciekawa ze względów formalnych, bo zaczyna się od końca wydarzeń.

Pinter należał do słynnych brytyjskich "młodych gniewnych". Zajmował się polityką.

- Jego koledzy z grupy zarzucali mu, że polityka go zupełnie nie interesuje. Pinter odpowiadał, że nie jest ważne, by głosić slogany, tylko żeby przedstawiać ludzi takimi jacy są i pokazywać ich głębsze motywacje. I to on ostał się na rynku piszących, a inni się wykruszyli. John Osborne pisał coraz słabsze sztuki i przestano je wystawiać, John Arden pod wpływem żony anarchistki zszedł na jakieś agitki, a potem w ogóle zniknął z horyzontu.

Pinter pod wpływem drugiej żony, działaczki międzynarodowego PEN Clubu zaczął się interesować prawami człowieka. I w końcu stał się pisarzem politycznym. "Górski język" na pozór nie mówi o żadnym konkretnym kraju, ale wiadomo, że dotyczy prześladowania Kurdów w Rosji. Pisał o hipokryzji i ucisku w państwach totalitarnych. W ostatnim czasie bardzo się zaangażował w zdecydowaną opozycję wobec wojny w Iraku. Odwołał nawet przyjazd do Polski organizowany przez British Council. Uważał, że nie może przyjechać na zaproszenie oficjalnej instytucji brytyjskiej, bo sprzeciwia się polityce rządu w sprawie Iraku.

Co Pana urzeka w języku Pintera?

- Jestem poetą. Zawsze interesowała mnie wieloznaczność, zestawianie pozornie sprzecznych słów, łączenie ich i otrzymywanie innych znaczeń. Pinter bawi się językiem, wciąga czytelnika do gry. Mnie także wciągnął.

Zna Pan go od lat. Jaki on jest?

- Bardzo miły, serdeczny. Doskonale się z nim rozmawia. O prawa człowieka walczy na rozmaite sposoby. Przyjaźni się z Rushdim. Kiedy na Rushdiego została wydana fatwa i musiał się ukrywać, Pinter hodził na spotkania, przekazywał jego wypowiedzi i czytał referaty. Na wszystkie dostępne sposoby podkreślał solidarność z prześladowanym przyjacielem.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.