"Straż nocna": Moskwa bez smaku

Od piątku w kinach "Straż nocna" według znakomitej książki Sergieja Łukianienki

Globalizacja dopadła w końcu nawet rosyjską fantastykę. Książki Sergieja Łukianienki cieszą się od kilku lat w Polsce ogromną popularnością. Wśród nich jest znakomita trylogia zapoczątkowana powieścią "Nocny patrol". Jej ekranizacja trafia do nas za pośrednictwem koncernu 20th Century Fox, przy czym dystrybutor w żaden sposób nie odwołuje się do sukcesu książki w Polsce - film zatytułowany jest u nas "Straż nocna", a w niektórych materiałach możemy przeczytać, że powstał na podstawie książki napisanej przez niejakiego "Sergeya Lukyanyenko".

Szkoda, bo lokalny rosyjski koloryt akurat zawsze był jednym z atutów prozy Łukianienki. Autor ten śmiało sięgał po popularne na Zachodzie współczesne nurty fantastyki jak cyberpunk czy historia alternatywna, przyprawiając je typowo rosyjską ironią i dystansem. Wychodził z tego rosyjsko-globalistyczny koktajl, smakowity jak Coca-Cola ze Stoliczną.

Świetnym przykładem jest właśnie trylogia "Patroli" - gatunkowo bez trudu zaklasyfikujemy ją jako typowy przykład urban fantasy, czyli opowieści fantastycznej rozgrywającej się we współczesnym środowisku wielkomiejskim. O popularności tego gatunku na Zachodzie świadczą choćby serial "Buffy - postrach wampirów" lub komiksy i filmy z cyklu "Blade".

W typowym urban fantasy większość mieszkańców miasta żyje w nieświadomości, że w starych ruderach, kanałach i mrocznych zaułkach trwa właśnie zaciekła walka z wampirami, czarnoksiężnikami czy wyznawcami jakiejś pradawnej sekty. Łukianienko w swojej książce znakomicie zaadaptował ten gatunek do warunków Moskwy - metropolii niby wielkiej i nowoczesnej, ale w której nie trzeba nawet zaglądać do mrocznych zaułków, by wplątać się w coś nieprzyjemnego.

W jego książce na ulicach Moskwy toczy się nie tyle wojna, ile kruchy rozejm zawarty między dwoma bractwami ludzi o właściwościach paranormalnych. Dzielą się oni na "jasnych" i "ciemnych", obie zaś strony mają patrole strzegące ich pory doby i pilnujące, by druga strona nie łamała warunków traktatu.

Bohaterowie książki są przy tym rosyjskimi inteligentami - zdarza im się w rozmowie towarzyskiej recytować z pamięci ulubione wiersze, słuchają poezji śpiewanej przez gitarowych bardów (są tu odwołania do bardzo popularnej w Rosji, a u nas kompletnie nieznanej legendy rosyjskiego rocka lat 80. grupy "Piknik").

W walce między sobą oba patrole też zachowują się jak typowe rosyjskie służby publiczne - z jednej strony wszystko tu jest zbiurokratyzowane do granic absurdu, z drugiej zaś - wiele rzeczy da się załatwić na gębę, twórczo wykorzystując luki w przepisach.

Wszystko, co stanowi o uroku tej książki, zniknęło jednak w ekranizacji Timura Bekmabetowa. Bohaterowie filmu ani nie recytują wierszy, ani nie lawirują między przepisami - po prostu walą się po głowach pałami i zadają ciosy kung-fu niczym w "Matriksie" czy właśnie w filmach z cyklu "Blade". Filmowa Moskwa wygląda przy tym jak jedno z wielu wielkich miast, akcja mogłaby się rozgrywać równie dobrze w Londynie albo Pradze.

Domyślam się, dlaczego rosyjscy widzowie tak tłumnie oglądali ten film - sami też chętnie oglądamy upiększony, doeuropeizowany obraz naszych miast. Dowodem sukces spektaklu "Metro" na cztery lata przed uruchomieniem pierwszego fragmentu kolei podziemnej w Polsce. Jednak tak jak "Metro" poniosło klapę na Broadwayu - bo w Nowym Jorku po teatrze z Polski oczekuje się polskiej specyfiki - tak samo urban fantasy dziejąca się w Moskwie jako wypranej ze specyfiki, standardowej metropolii nie wzbudzi poza Rosją zachwytu, jaki budziły książki Łukianienki.

To nie znaczy, że jest to zły film - da się go obejrzeć, tak jak da się obejrzeć "Buffy'ego" i "Blade'a". Da się też wypić Coca-Colę z wódką Bols. Tylko szkoda bezpowrotnie utraconych smaczków...

Copyright © Agora SA