Kumak zawsze skrzeczy

Od piątku w kinach ?Wróżby kumaka? według powieści Guentera Grassa. Czarna komedia, która śmiechem usiłuje rozbroić odwieczne polsko-niemieckie problemy. Nie ma w niej nic z okolicznościowej sztampy

Polsko-niemiecki film Roberta Glińskiego według powieści Grassa przeszedł przez festiwal gdyński trochę bokiem. Nie dostał nagrody i za cały splendor musiała mu wystarczyć prapremiera w Gdańsku z udziałem pisarza. Można się było obawiać politycznie poprawnego banału i sztampy o "niemiecko-polskim pojednaniu", o gdańskiej "małej ojczyźnie", filmu służącego "pokojowi i porozumieniu między narodami". Ale "Wróżby kumaka" wyłamują się z dyplomatycznego protokołu. Krystyna Janda, bardzo przypominająca Agnieszkę z "Człowieka z żelaza", zapala papierosa od znicza pod pomnikiem Poległych Stoczniowców. Ile w tym nonszalanckiej ironii, ile powagi?

Gliński, idąc za Grassem, cofa nas do roku 1989. Zaskakujące, jak odległy i zapomniany to czas. "Wróżby kumaka" są fantasmagorią na jego temat, czarną komedią wysnutą z tamtego klimatu i z tamtych nadziei. Według Grassa - zmarnowanych. Robert Gliński i jego scenarzyści - Paweł Huelle i Cezary Harasimowicz - są wobec świata bardziej pobłażliwi. Grassowski ropuch-kumak, którego rechot źle wróży, jest na ekranie nieustannie obecny, wszystkim zabiega drogę. Kumak zawsze skrzeczy, ale natręctwo jego złych wróżb staje się gagiem. W tym filmie śmiech rozbraja przeklęte problemy: spadek po komunizmie i "Solidarności", pojednanie polsko-niemieckie, a także (dodaną przez scenarzystów) kwestię polsko-litewską. Śmiech skojarzony ze śmiercią - dwa żywioły, którym nic się nie oprze. Bohaterowie "Kumaka" w śmierci znajdą prawdziwe pojednanie - życie go nie przyniesie.

Na ekranie rok 1989. Czas wolności i fermentu między dwoma ustrojami. Na ulicach solidarnościowe plakaty z samotnym szeryfem z filmu Zinnemanna "W samo południe". W gdańskich urzędach pospiesznie przybijają orłu koronę, bo "podobno w Stoczni już jest". Za chwilę padnie mur berliński. I wtedy właśnie w Gdańsku "przypadek postawił wdowca obok wdowy". Takim zdaniem rozpoczyna się powieść Grassa. Tak też jest w filmie - przypadkowym spotkaniem dwóch bratnich dusz: Niemca Aleksandra (Mattias Habich) i Polki Aleksandry (Krystyna Janda). Jak dobra wróżka-czarodziejka przygląda im się sprzedająca grzyby na rynku stara autochtonka Erna mówiąca niemiecką gwarą (rewelacyjna rola niemieckiej aktorki charakterystycznej Dorothei Waldy).

W życiorysach Aleksandra i Aleksandry jest symetria. Oboje urodzili się w czasach totalitaryzmów - czerwonych sztandarów ze swastyką oraz z sierpem i młotem. Oboje są przesiedleńcami. Aleksander w Gdańsku musi uważać, żeby nie mówić o sobie "wypędzony", tylko "przesiedlony". Aleksandra na to samo musi uważać, kiedy odwiedza swoje rodzinne Wilno. Ze spotkania dwojga wdowców wynika nie tylko polsko-niemiecki romans, ale pewien pomysł zrodzony w żartach (Aleksandra wszystko, co mówi, "poprzedza i kończy śmiechem") - Cmentarz Pojednania.

Na łączce pod Gdańskiem, gdzie kiedyś był niemiecki Friedhof, po wojnie zrównany z ziemią, można zacząć grzebać zmarłych niemieckich przesiedleńców i w ten sposób zwrócić każdemu jego utraconą ojczyznę. Powstaje fundacja - Polsko-Niemiecko-Litewskie Towarzystwo Cmentarne - z nieustannie kłócącą się radą nadzorczą, do której wchodzi para założycieli oraz najmądrzejsza ze wszystkich - baba z rynku, najstarsza Niemka z Gdańska Erna Brakup.

Cmentarz prosperuje w najlepsze. Do świeżych zmarłych dołączają dawniejsi, ekshumowani z niemieckich cmentarzy - Towarzystwo rozszerza działalność. Na wielką skalę idzie handel martwym towarem. Za niemieckimi nieboszczykami przybywają pensjonariusze domów spokojnej starości, którzy chcą przeżyć jesień życia na ziemi ojców, Mazurach i Pomorzu. Po płycie lotniskowej jadą wózki bagażowe z trumnami prześwietlanymi przez celników. W odwecie za tę niemiecką inwazję zmarłych na ich nagrobkach pojawiają się swastyki. W rezultacie cmentarz trzeba otoczyć murem.

Historia zmarłych powtarza historie żywych. Co się stało z piękną ideą pojednania? Na miejsce dawnych ideologii weszła "religia rynku" - uważa Grass. Ale jego niezadowolenie ze świata po upadku muru berlińskiego w filmie zostało złagodzone pobłażliwym humorem obejmującym wszystkich uczestników historii. Może właśnie taki film, nieoszczędzający nikogo, gdzie Polka ze śmiechem, ale nie bez satysfakcji, tłumaczy Niemcowi słowa Roty "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz" - będzie mógł zdziałać coś dobrego?

Aleksandra, mimo że gra ją aktorka będąca "symbolem "Solidarności"", nie ma w tym filmie świetlanego życiorysu. Ale przed swoim przyjacielem Niemcem nie musi się wstydzić dawnej przynależności do partii: mogła się wypisać po '68, wypisała się jak wielu dopiero po stanie wojennym, i co z tego? "Za późno skapowałam, czym był komunizm". Do pewnego momentu w niego wierzyła.

Robert Gliński ma na swoim koncie lepsze i gorsze filmy. Ale od debiutanckich "Niedzielnych igraszek" po "Wróżby kumaka" przewija się u niego rozbrajanie historycznych min, nonszalanckie traktowanie historii przy równoczesnym dążeniu do oddania sprawiedliwości jej ofiarom. Jest w tym coś z szyderczego ducha "szkoły polskiej", co prawda znacznie złagodzonego. To Gliński sfilmował zesłańcze wspomnienia Oli Watowej "Wszystko co najważniejsze". To on ma w planach film o Katyniu. Jeśli go w końcu zrealizuje, na pewno nie będzie tam licytacji cierpienia.

Zaletą filmowych "Wróżb kumaka" jest również balansowanie między powagą a humorem z lekkim szarganiem świętości. Choć można się w tym filmie doszukać dyskretnej polemiki z Grassem. Znać różnicę temperamentów. Niemiecki pisarz ostrzega i lamentuje nad utraconą ideą, a polski reżyser - lęk i rozczarowanie historią bez trudu obraca w śmiech.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.