Z Polski wyjeżdżam i do Polski wracam

Rozmowa z Andrzejem Stasiukiem, finalistą literackiej Nagrody Nike za ?Jadąc do Babadag". - W tej książce jest coś z mojej dawnej wrażliwości 17-latka, który jeździ po Polsce autostopem i zachwyca się światem, jaki widzi zza szyby samochodu

Marek Radziwon: Zaplanował Pan "Jadąc do Babadag" jako całość czy podróżował, a książka powstawała przy okazji kolejnych wyjazdów?

Andrzej Stasiuk: "Jadąc do Babadag" powstawało podobnie jak "Opowieści galicyjskie" i "Dukla", z oderwanych tekstów, które z czasem zaczęły się układać w całość. Chyba nigdy nie siadam do pisania z myślą o książce. To się zwykle okazuje dopiero potem, kiedy nie można się uwolnić od tematu, kiedy widzę, że sprawy nie da się opowiedzieć w krótkim tekście. "Babadag" zaczynałem od niewielkich opisów kilku wyjazdów.

Może to dalszy ciąg tej samej opowieści, którą snuje Pan od lat? Podobne nieważne miejsca i tacy sami nieważni ludzie?

- Możliwe. Opisuję rzeczywistość marginalną i peryferyjną, bo na takich peryferiach układa się moje życie. W dzieciństwie mieszkałem w Choszczówce pod Warszawą, niemal na wsi, z dala od centrum. Teraz mieszkam na skraju Polski i na skraju Europy, w dodatku tej Europy "drugiego gatunku". Snuję sobie opowieść prowincjusza.

Tę podróż zaczął Pan jako 17-letni chłopak, który jeździł autostopem po prowincji. Drogę E-81 na Kołbiel i Ryki wspomina Pan w "Jak zostałem pisarzem".

- Jestem miłośnikiem "W drodze" Jacka Kerouaca. Zawsze chciałem napisać takie słowiańskie "On the Road" i umieścić je w dość ograniczonej geograficznie i skomplikowanej historycznie przestrzeni. Myślę, że coś z mojej dawnej wrażliwości siedemnastolatka, który jeździ autostopem, śpi w rowach, ale ogólnie jest zachwycony światem, w tej książce pozostało. W tym sensie jest to książka buddyjska albo franciszkańska - ona mówi światu "tak".

Co pociągającego jest w tej części Europy, czego nie ma we Francji i Hiszpanii?

- Nie byłem we Francji i Hiszpanii i nigdy nie myślałem, żeby się tam wybrać. Mnie po prostu nasza strona świata, ta centralna i wschodnia rzeczywistość, bardziej interesuje. Mój Boże, co ja bym robił we Francji...

Pisze Pan, że był w Babadag dwa razy, ale nigdy dłużej niż pięć minut. Nie chciałby Pan trochę zwolnić, dotknąć żywego człowieka i o nim napisać?

- Rzeczywiście, w tej książce nie ma indywidualnej, człowieczej historii. Chciałem raczej napisać o geografii, o pejzażu, o tym, jak rzeczywistość materialna oddziałuje na umysł. Niemniej jednak jest to umysł człowieczy.

Od czego zależy, że gdzieś się Pan zatrzymuje na dłużej?

- Dłużej to najwyżej dwa, trzy dni.

To po co Pan tak gna?

- A co to znaczy - zatrzymać się? Od trzech lat jeżdżę co roku do Albanii, dalekiego, małego kraju, który jest swoistym cudem w Europie, i końca tych moich wyjazdów nie widać. Ciągle myślę o miejscach, w których byłem, wracam do nich, na stole, przy którym pracuję leży zawsze kilka map Albanii, książki o jej historii, jedyny w Polsce słownik albański, a właściwie "rozmówki". Więc zatrzymałem się tam na długo. Mentalnie tam jestem. Prawdziwa podróż odbywa się w umyśle. Można gdzieś spędzić rok i wrócić takim samym idiotą, jakim się wyjeżdżało. W tym roku trafiliśmy z żoną do miasta Pogradec nad jeziorem Ohrydzkim. Trafiliśmy przypadkowo, a okazało się olśnieniem, byliśmy tam trzy dni. Tam były jedne z największych kopalni niklu w Europie. Dzisiaj są zupełnie martwe. Zostały ruiny industrialu, tłum emerytowanych górników w białych koszulach i słomkowych kapeluszach na promenadzie i włosko-bałkańska architektura. Dlaczego właściwie tam pojechaliśmy, dlaczego tam zostałem, dlaczego wciąż wracam tam myślą i dlaczego chciałbym tam jeszcze pojechać? Nie wiem. Czułem się, jakbym wszedł do wnętrza obrazu albo filmu. Ruiny kopalń, palmy i wytworne śródziemnomorskie wille. I kilka świń spacerujących główną ulicą.

Kolekcjonuje Pan stemple w paszportach, o tym czytamy, albo stare monety, często z krajów już nieistniejących, a robi Pan zdjęcia? I wkłada je potem do rodzinnego albumu?

- Od niedawna fotografuję, ale zauważyłem, że to szkodzi pisaniu. Kiedyś mówiłem sobie: oho, zapamiętaj. A teraz robię zdjęcie i myślę: mam zdjęcie, to sobie łatwo przypomnę. W efekcie nie jestem już tak spostrzegawczy jak kiedyś.

Interesuje Pana turystyka w potocznym pojęciu?

- Nie zaglądam do muzeów. Raczej wałęsam się po mieście, popijam w knajpach i staram się mieć oczy otwarte. Z drugiej strony można przecież powiedzieć, że taka na przykład Albania to jest jedno wielkie muzeum: historyczne, etnograficzne, a jednocześnie muzeum współczesności, gwałtownych społecznych przemian.

A może Pan sam ulega mitowi, który tworzy - krain niedokończonych, zbędnych i biednych, ale szczerych, naturalnych w swojej bezradności.

- Bałkany to trudna miłość. Nie przesadzałbym z tą szczerością, a zwłaszcza z bezradnością. W swojej bałkańskiej skali całkiem dobrze sobie radzą. Za dobrze czasami. A zbędność i "biedność" to są najważniejsze światowe problemy. Oczywiście próbuję tworzyć mit, bo mit jest sednem dobrej literatury. Ale chyba nigdy nie jest to u mnie mit bajkowej harmonii. Czasami nienawidzę tych wszystkich miejsc, w których byłem.

Na czym więc on polega?

- Nie wiem. Przyjechali kiedyś do mnie młodzi Niemcy z niemieckim wydaniem "Dukli" i mówili, że ta książka pchnęła ich do odwiedzenia miasteczka. Jeżeli literatura ma czasem taką siłę, że może nas zmusić do opuszczenia domu i do sprawdzenia, czy naprawdę jest tak, jak czytaliśmy, to już dużo. Zresztą i dla mnie częstym powodem do podróży jest literatura. Ulegam mitowi literackiemu i chcę tę mitologiczną, fikcyjną krainę zobaczyć w rzeczywistości. Jeżdżę w różne miejsca opisane w książkach i sprawdzam, jak działają mechanizmy fikcji.

Do Albanii trafiliśmy po wyjazdach na Węgry i do Rumunii. Początkowo pomysł podróżowania po Albanii wydawał mi się absurdalny, a dziś wydaje mi się oczywisty.

Przygotowuje się Pan do takich wyjazdów?

- Tak, ale szybko się okazuje, że te przygotowania nie są wiele warte. Uczenie się kraju, poznawanie go z książek ma sens dopiero po powrocie. Wtedy wiem, o czym czytam, wiem, do czego tęsknię. Czasami wydaje mi się, że prawdziwa podróż zaczyna się po powrocie do domu. W umyśle, w snach.

Ale nie byłby Pan zachwycony, gdyby nazwać "Jadąc do Babadag" literaturą podróżniczą. Bo chyba chodzi nie o samą podróż, ale o zetknięcie się z innym typem egzystencji, o powąchanie innego życia, ale jednocześnie trochę podobnego?

- W jednej z polskich księgarni widziałem "Duklę" w dziale przewodników turystycznych. Pomyślałem sobie: "Dlaczego nie"? "Jadąc do Babadag" jest zmyśleniem i opowiada o tym, jak chłopak z Polski próbuje dojść do ładu z własną świadomością, o tym, jak inna rzeczywistość pomaga mu zrozumieć i opisać jego własną, polską rzeczywistość. A jeszcze bardziej własną rzeczywistość mentalną. Nie pisałem więc reportażu i nie dbałem o prawdę. Próbowałem raczej opisać moje własne obsesje.

A więc inne Babadag, o podróży po Polsce też byłoby możliwe?

- Na pewno. "Jadąc do Babadag" nie jest książką o konkretnym miejscu. To raczej opowieść o medytacji w ruchu. Zresztą Polska też tam jest. Bez przerwy z niej wyjeżdżam i do niej wracam.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.