Po co zarzynać te woły

?Rzeźnia? Sławomira Mrożka w Teatrze Narodowym. Mrożek ma wciąż nam wiele do powiedzenia. Niestety brakuje tylko zdolnych reżyserów i aktorów, którzy podjęliby z nim dialog

To był ciekawy pomysł, aby przypomnieć "Rzeźnię" po 30 latach od prapremiery. W tej ciętej satyrze na konflikt sztuki tradycyjnej i awangardowej Mrożek nawiązywał do nieco dziś zapomnianych wiedeńskich akcjonistów, którzy pod koniec lat 60. urządzali prowokacyjne happeningi: niszczyli na scenie instrumenty muzyczne i chcieli zarzynać woły przy wtórze orkiestry symfonicznej.

Bohaterem jest skrzypek, który traci wiarę w muzykę i zmienia się w wirtuoza rzeźnictwa. Zamiast smyczkiem po strunach przeciąga nożem po gardle, wykonując na scenie filharmonii "koncert na dwa woły, obuch, nóż i siekierę".

Chociaż prowokacja akcjonistów wywietrzała i dziś nikt na serio nie planuje podobnych akcji, dyskusja na temat dialektyki kultury i natury jest nadal aktualna, choć przeniosła się w inne rejony.

Przedstawienie w Narodowym mogło być ironicznym komentarzem do dzisiejszych sporów między obrońcami tradycji, konwenansu i hierarchii w sztuce a zwolennikami nieograniczonej artystycznej wolności, instynktu i przekraczania granic. Tym bardziej że Mrożek nie oszczędza ani kultury celebrowanej, ani awangardy zjadającej swój ogon. Obu wytyka uleganie ideologii. Zabrakło czynnika, bez którego nie ma żadnej sztuki, ani tradycyjnej, ani awangardowej - talentu.

Reżyserka Agnieszka Lipiec-Wróblewska, adaptując tekst na scenę (pierwotnie było to słuchowisko), niemal całkowicie pozbawiła go ironii i humoru. Potraktowała "Rzeźnię" jako śmiertelnie poważny wykład filozoficzny o dialektyce natury i kultury, chociaż Mrożek nie napisał wykładu, ale inteligentną komedię.

Nieudanym pomysłem był zwłaszcza epilog, wzięty z jednoaktówki Becketta "Katastrofa". Reżyserka wprowadziła go bez uzasadnienia, jakby nie wystarczył świetny finał zaprojektowany przez Mrożka: wobec braku Skrzypka Dyrektor Filharmonii szuka wykonawcy - rzeźnika wśród publiczności.

Większa część wieczoru upływa na drętwej recytacji, w której celują zwłaszcza Joanna Trzepiecińska (Flecistka) i Gabriela Kownacka (Matka). Dla odmiany Wojciech Malajkat, grając rolę Dyrektora, gubił subtelną, mrożkowską ironię. Zamiast współczesnego przedsiębiorcy, który cynicznie wykorzystuje koniunkturę na brutalizm, pokazuje postać jak ze starej bulwarówki. Zagubiony jest na scenie Marcin Przybylski jako Skrzypek, w scenach miłosnych próbuje dotknąć autentycznych emocji, ale paraliżuje go słabe aktorstwo partnerki. Jego przełom artystyczny też jest niewiarygodny. Nie wiadomo czemu właściwie chce zarzynać woły, zamiast grać "Kaprysy" Paganiniego.

Jedynym aktorem, który potrafi odnaleźć równowagę między ironią a powagą, jest Zbigniew Zamachowski jako ożywiony Paganini, zarówno kiedy śpiewa belcanto, jak i w drugim wcieleniu - rzeźnika, gdy rzuca na pulpit nutowy kawał wątróbki. Trudno jednak się domyślić, dlaczego na scenę wchodzi początkowo w krynolinach.

Najgorsze, że sprawa, w jakiej powstała sztuka nikogo z zespołu nie porusza. Nie widać, aby aktorzy Narodowego chcieli zająć własne stanowisko wobec konfliktu tradycji z awangardą.

Po spektaklu biłem więc brawa nie wykonawcom, ale samemu autorowi, który przyjechał na premierę do Teatru Małego. Jak pokazuje przykład "Rzeźni", wiadomości, że jego twórczość po upadku totalitaryzmu umarła, były przesadzone. Mrożek ma wciąż nam wiele do powiedzenia, brakuje tylko zdolnych reżyserów, którzy podjęliby z nim dialog.

Teatr Narodowy w Warszawie: Sławomir Mrożek "Rzeźnia", reżyseria Agnieszka Lipiec-Wróblewska, scenografia Andrzej Witkowski, muzyka Maciej Małecki, premiera w Teatrze Małym 10 września

Copyright © Agora SA