Nie pokonamy świata

"Persona non grata? Krzysztofa Zanussiego jest dramatem szpiegowskim w miniaturze skrzyżowanym z psychologicznym portretem człowieka, który po śmierci żony zaczyna podejrzewać świat o najgorsze. Ten konwencjonalny film to dobry pretekst do rozmowy o postsolidarnościowej Polsce, z której wyparowała idea

Kiedy debiutowali Zanussi, Kieślowski, Żebrowski, Falk, polskie filmy pozwalały na małym wycinku życia jak na preparacie zobaczyć świat w całości. I co więcej, osądzić go. Ukazać jego nieustanną degrengoladę, tak jak to robiła realistyczna literatura.

W "Barwach ochronnych" - najgłośniejszym filmie Zanussiego z tamtego czasu - utaplane w błocie postacie inteligentnego konformisty i bezsilnego uczciwca tworzyły w finale aż nadto wymowny obraz sytuacji polskiego inteligenta, który nie chce brać udziału w zbiorowym kłamstwie, ale zarazem odczuwa swoją słabość. Jedna z recenzji tego filmu miała tytuł "Nowy ton" - oto młody reżyser ośmiela się pokazać z wyniosłego dystansu obrzydliwe peerelowskie piekiełko.

Mimo, że od tamtego czasu wykonaliśmy skok w demokrację, "nowy ton" niezgody na świat wciąż jest potrzebny. Estetyka i filozofia schyłku XX wieku odzwyczaiły nas od wymagania, żeby artysta był zaangażowany w naprawianie rzeczywistości. Takie zaangażowanie nie ma sensu, gdy następuje zanik powszechnie obowiązujących zasad, gdy "każdy człowiek niesie swoją własną prawdę", a tuba mediów sprawia, że wygrywa ta prawda, która jest najgłośniejsza.

Sam przeciw wszystkim

Nowy ton "Persona non grata" polega na tym, że Zanussi bohaterem filmu uczynił ambasadora, człowieka zasad, który nie chce się poddać, mimo że naraża się wszystkim. Zaczyna być uważany za postać zbyteczną zarówno przez ludzi dawnego reżimu, jak przez swoich. Zbigniew Zapasiewicz w roli Wiktora po latach wchodzi w podobną rolę, jaką w "Barwach ochronnych" odgrywał jego rywal, młody magister. Wiktor jak tamten pozostaje szlachetny, działa zgodnie ze swoim sumieniem, ale czuje się bezsilny i ma przeciw sobie wszystkich.

W jakimś sensie naraża się także widzowi, który sam gotów jest uznać go za kabotyna, aroganta czy wręcz szaleńca. I jak w "Barwach ochronnych" Zanussi podsuwał nam demoniczną możliwość, że to właśnie cynik ma rację, tak w "Persona non grata" szlachetna postać ambasadora zaczyna irytować nas tak bardzo, że gotowi jesteśmy zakrzyknąć jak jego były protegowany, kandydat na konsula (Andrzej Chyra): Skąd się wzięło, że jest pan taki szlachetny? Kim pan właściwie jest? Był pan moim ideałem, a jest pan zwykłym alkoholikiem, zboczeńcem...

Młodego, nieokrzesanego chłopaka wykształconego w Moskwie drażni już sam mentorski ton ambasadora, jego pańskie uwagi typu: Musi pan zmienić marynareczkę, w takiej nie wypada... Czy podobnych powodów, by go znienawidzić i posyłać na niego donosy do centrali, nie ma Radca, dawny ubek (Jerzy Stuhr), którego ambasador traktuje z najwyższą pogardą maskowaną żartem? Wszystkie te kreatury w ostatniej scenie filmu będą świadkami czegoś, co wyda im się ostatecznym upadkiem ambasadora. Ale dla widza to samo okaże się jego wzlotem. Niewiele jednak brakuje, abyśmy i my dołączyli do gromady zazdrośników fałszywie litujących się nad Wiktorem. Film daje i taką możliwość.

Trzy poziomy pikanterii

Zanussi gra z widzem. Idąc zgodnie z duchem czasu i z praktyką naszego życia publicznego, Zanussi wydaje swojego bohatera - z którym się w pewnej mierze utożsamia - na pastwę podejrzeń, każe mu popełniać drobne grzeszki. I zgodnie ze znanym psychologicznym mechanizmem (który działa, niestety, także w życiu publicznym) prawdziwi dranie i złodzieje są sympatyczni i zyskują poklask, a tych szlachetnych pogrążają nawet ich drobne grzechy.

Pikanterii filmowi Zanussiego dodaje to, że można go czytać na różnych poziomach. Po pierwsze, międzynarodowym. Nikita Michałkow brawurowo gra "przyjaciela Moskala", jednak cały wątek budzi niedosyt, jest dość schematyczny, brakuje w nim zapowiadanej, dużej sceny rozmowy Polaka i Rosjanina "po duszam".

Po drugie, "Persona non grata" jest filmem o postsolidarnościowej Polsce, z której wyparowała idea i - jak najlepiej sformułował włoski recenzent - "kultura idei została zastąpiona przez kulturę podejrzeń".

I wreszcie da się on czytać na poziomie osobistym. Zanussi odpowiada swoim wrogom, których musi mieć, będąc tak bardzo osobną postacią naszego życia publicznego, niepasującą do liberalnego modelu kultury, tak jak przedtem nie pasowała do modelu socjalistycznego. Czyżby chciał powiedzieć, że i w tamtym, i w tym systemie jest "persona non grata"?

Rozpoznać świat, jakim jest

Filmowy pretekst do rozmowy, którą proponuje Zanussi, może się wydać konwencjonalny. "Persona non grata" jest dramatem szpiegowskim w miniaturze skrzyżowanym z psychologicznym portretem człowieka, któremu po śmierci żony życie usuwa się spod nóg i który zaczyna podejrzewać świat o najgorsze. To rozczarowanie i znużenie światem, charakterystyczne dla wieku starczego, nie ma jednak w tym filmie adresu ściśle pokoleniowego: podzielają je przecież również dzisiejsi trzydziestolatkowie. Ale puenta jest inna niż trzydzieści lat temu w "Barwach ochronnych": tam była nadzieja na zmianę systemu, tu jej nie ma. Oto melancholijna konkluzja: nie pokonamy świata. Trzeba rozpoznać go takim, jaki jest, osądzić, nabrać dystansu - a potem się pogodzić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.