Leczenie z miłości

W dobiegającym końca konkursie weneckim wciąż kolejne wybitne filmy - francuskie "Gabrielle" i "Na południe" oraz rewelacyjny rosyjski "Garpastum". Każdy z nich zasługuje na najwyższe laury. Kto wygra? Werdykt jury już w sobotę

Dwa wyrafinowane filmy: francuski i rosyjski. Oba idą pod prąd głównego nurtu festiwalu, bowiem można o nich powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że są "zaangażowane". Przeciwnie, jest w nich chłód i spokój formy, dystans wobec świata, którego nie da się zmienić. Choć tak się składa, że w tych filmach świat stoi właśnie u progu wielkiej zmiany: za chwilę wybuchnie I wojna światowa.

Francuskie kino antymałżeńskie

"Gabrielle" Patrice'a Chereau - swobodna adaptacja znanego opowiadania Conrada "Powrót" - to studium końca pewnego małżeństwa (Isabelle Huppert i Pascal Greggory). Z dnia na dzień, po dziesięciu latach pożycia - bez dzieci, bez pasji i jak można się domyślić, bez seksu - ich wspólne, bezkonfliktowe i kulturalne życie okazuje się iluzją.

Podobna sytuacja powraca obsesyjnie w innych antymałżeńskich filmach Chereau potwierdzających porzekadło, że "małżeństwo jest grobem miłości". W filmie "Intymność" mężczyzna nagle porzuca swój niby-szczęśliwy dom. W "Gabrielle" kobieta wychodzi z domu, aby zaraz powrócić. Wraca jednak nie dlatego, że czuje swój błąd i że pragnie ratować więź - ona wraca właśnie dlatego, że męża nie kocha. I chce, żeby mąż sam zrozumiał, że jej nie kocha. W jednej długiej, milczącej scenie wszystko między nimi się rozstrzyga. Żona daje jeszcze mężowi szansę, chce mu się oddać.

Ale mężczyzna po długim wahaniu rezygnuje. Latami wmawiał sobie, że Gabrielle jest kobietą jego życia. Uchodzili za wzorowe małżeństwo, prowadzili dom otwarty. Ich życie toczyło się jak na scenie, przy otwartej kurtynie, w nieustannym otoczeniu służby i gości. Kobieta łamie reguły gry, niszczy porządek życia. Do filmu wkracza kolor i pęka czarno-biały obraz świata, w którym oboje żyli - świata belle epoque, świata niemego kina, świata iluzji. Dramat rozpoczęty wyjściem kobiety z domu, mający punkt kulminacyjny w momencie jej powrotu, ostatecznie kończy się wyjściem mężczyzny. Mąż idzie w świat, jest wolny, ale tą okrutną przygodą chyba całkowicie wyleczony z miłości.

Wizja śmierci miłości, tak konsekwentnie przeprowadzona formalnie, nie przekonuje jednak do końca. Jest w niej jakieś niedopowiedzenie, jakieś skrzywienie perspektywy, które sprawia, że uciekłem myślami z okrutnego świata bez miłości do innego filmowego "powrotu" - z dawnego filmu Erika Rohmera "Miłość po południu". Tam prowokacja (jakże niewinna) polegała na tym, że w kulminacyjnej scenie, wbrew wszelkim regułom kinowego romansu, mąż ucieka od swojej niedoszłej kochanki do żony. I nie jest to powrót komiczny, ani żałosny - u Rohmera romans okazuje się fikcją, małżeństwo prawdą. W nowoczesnych filmach o małżeństwie, które przychodzą do nas z Francji, staroświecka kwestia "zdrady" w ogóle nie ma już znaczenia. Wieje z tych filmów trupi, bergmanowsko-strindbergowski chłód. Skąd on się bierze?

Witamy w raju

Jest coś ironicznego w tym, że jedyny w konkursie obraz miłości - czystej jak mit Tristana i Izoldy - to miłość homoseksualna w "Brokeback Mountain" Anga Lee. Natomiast najbardziej przenikliwe studia rozkładu małżeństwa dają reżyserzy będący jawnymi homoseksualistami - Chereau w "Gabrieli", a w zeszłym roku Ozon w "5 razy 2".

W tegorocznym weneckim konkursie był jeszcze inny film o wyleczeniu się z miłości - mądry, wspaniale zagrany, wykazujący się znajomością kobiecej psychiki. Ten film także pochodzi z ojczyzny "Szkoły uczuć" Flauberta i "Platformy" Huellebecque'a. Akcja "Na południe" (Vers le Sud) Laurenta Canteta dzieje się jednego lata na plaży w Haiti, gdzie nie pierwszej młodości turystki (Charlotte Rampling i Karen Young) płacą czarnym chłopcom za miłość.

- Witamy w naszym raju! - wołają z leżaków pod palmami stare bywalczynie na powitanie nowej. Nie wiedzą, że ona była tu już wcześniej i też przeżyła swój raj - w wieku 45 lat po raz pierwszy doznała orgazmu. I właśnie ona złamie zasadę, od której nie odstąpiły doświadczone turystki: zakocha się naprawdę, co dla czarnego partnera będzie miało tragiczne konsekwencje, a ją ostatecznie z miłości wyleczy Wobec gorzkiej ironii i całego smutku zawartego w filmie Canteta rozpaczliwie płasko brzmi jego motto z François Sagan: "Odkąd jestem stara, płacę młodym ludziom, żeby mnie kochali. Bo ze wszystkich rzeczy miłość jest najsłodsza, najbardziej żywotna. Obojętnie, za jaką cenę." Tyle że to nie miłość, ale jej ersatz.

Futbol kontra duch dziejów

Po filmie Chereau o jego twórcy mówiono (podobnie jak w zeszłym roku po filmie Ozona): nowy Bergman. Kiedy zapaliły się światła po filmie "Garpastum" młodego Rosjanina Aleksieja Germana, ktoś obok powiedział: Visconti. Czekaliśmy z niedowierzaniem na drugi film młodego reżysera, którego ojciec ("Mój przyjaciel Iwan Łapszyn", "Chrustaliow, samochód!") w rosyjskim środowisku filmowym jest uznanym autorytetem artystycznym i moralnym. Tym trudniejsza jest sytuacja dla syna noszącego w dodatku to samo imię i nazwisko. Ale młody German wyszedł z tej próby zwycięsko. Syn przerasta ojca.

Na łące pod Petersburgiem przy dźwiękach orkiestry wojskowej odbywa się próba lotnicza. Ktoś mówi: za trzydzieści lat będą takie samoloty, w których zmieści się i tysiąc osób! Ktoś woła imię: Gawriło. Niejaki Gawriło, serbski patriota, jedzie do Sarajewa, gdzie za chwilę zginie od jego strzału arcyksiążę Ferdynand. Ale widz zostaje postawiony w sytuacji kogoś, komu nazwisko Gawriło Principa nic nie mówi, podobnie jak niewiele mówią nazwiska Achmatowej i Gumilowa, ponieważ interesuje go zupełnie coś innego.

Wybucha wielka wojna, kończy się epoka, upada carska Rosja, nadchodzi straszny czas chaosu, ale my patrzymy na to wszystko oczami dwudziestolatka, którego pasjonują dwie rzeczy - piłka nożna i pierwsze doświadczenie seksualne.

Tak już zostanie do końca. W tym filmie świat rozpada się na naszych oczach, ale dzieje się to jakby poza kadrem i bez naszego udziału. Długie, stalowej barwy sekwencje, nieruchoma kamera, budowana w głąb i nie zawsze jasna akcja - wszystko w tym kunsztownym filmie służy powstrzymaniu czasu. W ostatniej sekwencji bohater, jego brat i ich ocaleli koledzy spotykają się na tej samej łące, jak dawniej kopiąc piłkę.

"Garpastum" - starożytna grecka nazwa gry, poprzedniczki europejskiego futbolu - ma tu znaczenie symboliczne. Oznacza coś, co było zawsze, co się nie zmienia, co nadaje życiu sens. Ten powoli wciągający film ogląda się jak hipnotyczny seans, który ma nas wyjąć spod presji historii będącej procesem zaskakującym i niezrozumiałym. Ale wcale nie musimy jej rozumieć, jeśli podczas jej konwulsji dojrzewa nasze własne życie.

W kontekście rosyjskim, gdzie cień przeszłości i resztki martwych ideologii wciąż ciążą nad życiem kraju, film Germana juniora jest aktem zuchwałym i imponującym. Może to pierwszy (po Tarkowskim i po filmach Germana ojca) film absolutnie nieradziecki i zarazem jakby nierosyjski, nieromantyczny, znajdujący dla siebie całkowicie oryginalny język?

W czasach radzieckich powstawały filmy o ludziach, którzy "nie dorastali do swoich czasów", albo "nie rozumieli historycznych przemian". Ale byli oni zawsze ustawieni na pozycjach przegranych niczym wewnętrzni emigranci. Młody German, który sam wychował się w czasach końca epoki - pierestrojki i rozpadu ZSRR - ostentacyjnie odwraca się od procesu historycznego. "Garpastum" pogrąża widza w czasie jednostkowym, subiektywnym, należącym wyłącznie do młodego Nikołaja - postaci autentycznej, przyszłego mistrza futbolu.

Copyright © Agora SA