''Karol'' to filmowa legenda

?Karol - człowiek, który został papieżem?mimo rażących uproszczeń fabularnych ten film wciąga, imponuje i porusza. To filmowa legenda o człowieku, który nie dał w sobie zabić wewnętrznej radości

Jeszcze jeden film o Karolu Wojtyle w potoku hagiograficznych publikacji, płyt, albumów? Jeszcze jedna popkulturowa ikona kogoś, z kim świat miał kontakt bezpośredni? Uszminkowana filmowa opowieść o człowieku, którego słowa i gesty wciąż działają, nie wymagając żadnej medialnej oprawy, żadnych dodatkowych atrakcji, żadnej fabuły? Biografia Wojtyły na tle historii Polski opowiedziana językiem serialu? Po co? Czy Jan Paweł II potrzebuje popularyzacji?

Z takimi obawami szedłem na pokaz "Karola - człowieka, który został papieżem".

Film Giacoma Battiato z początku wiele z nich potwierdza. Oglądamy żywe obrazy z dziejów Polski, począwszy od września 1939. To historia opowiedziana "z kopyta", w serii aż nazbyt wymownych scen. Nieco komiksowa inscenizacja zagęszcza wydarzenia do granic karykatury. Kadry pękają od nadmiaru akcji - to przecież film telewizyjny. Nie ma czasu na realistyczne wprowadzanie wątków. Wchodzimy od razu w środek wydarzeń. Bomby lecą już w trakcie napisów czołowych. W pierwszych minutach autorzy postanowili zmieścić kampanię wrześniową, wkroczenie Armii Czerwonej, wywózkę profesorów z Uniwersytetu Jagiellońskiego, mordowanie Żydów, początek konspiracji młodzieży. Triumfuje pirotechnika, miotają się masy statystów. Wśród nich - troje bohaterów: student Karol Wojtyła (Piotr Adamczyk), jego koleżanka z Wadowic, aktorka Hania (Małgorzata Bela, ciepła, przekonująca, choć o nie najlepszej dykcji) i zaprzyjaźniony z nim ksiądz Tomasz, mistrz młodego Wojtyły, spowiednik z katedry wawelskiej (włoski gwiazdor Raoul Bova). Oni będą świadkami kluczowych wydarzeń.

O znaczeniu tych zdarzeń aż nadto dobitnie informują dialogi. Gubernator Hans Frank oznajmia profesorom Uniwersytetu Jagiellońskiego, że Niemcy są rasą panów, a Polacy podludźmi. Ci reagują głośnym oburzeniem: hańba! "Idzie tu Armia Czerwona! Rosjanie podpisali pakt z Hitlerem!" - wołają polscy żołnierze i Rosjanie od razu nadchodzą. "Będziemy walczyć! Jeszcze Polska nie zginęła!" - krzyczą studenci. Wkrótce zobaczymy, jak giną w akcji.

Wszystko to wygląda z początku na dosłowną ilustrację stereotypowych wyobrażeń Polski i Polaków z podręcznika dla obcokrajowców. Dodajmy, że obraz Polski jest nadzwyczaj pochlebny. To kraj bohaterów i wielkich talentów. Od pierwszego momentu wojny Polacy, a zwłaszcza kler, troszczą się o los Żydów. Tylko demoniczny Hans Frank w dubbingu mówi o nich : "Żydki". Jesteśmy w kraju zamieszkałym przez ludzi nazywających się ni mniej, ni więcej, tylko: Wisława, Miłosz, Kuroń, Mickiewicz - takie imiona i nazwiska noszą drugoplanowe postacie. Ta idealizacja trochę zawstydza.

Karol - nowy Kandyd?

Dlaczego jednak, pomimo tylu sztuczności, film wciąga i nie pozwala widzowi pozostać na zewnątrz? Zacząłem go oglądać w sposób chłodny, kontrolujący, bojąc się śmieszności, w którą taki film może nas ubrać. Ale w pewnym momencie okazało się, że "Karol" wychodzi naprzeciw krytycznemu, myślącemu odbiorowi. Ta niby naiwna hagiografia niesie ideę nieoczywistą, rozwijaną konsekwentnie aż do ostatniej sceny. Ale o tym za chwilę.

Podstawowy atut filmu to postać Karola w wykonaniu Piotra Adamczyka. Wprowadzony w akcję bez namaszczenia i bez zgrzytu pozostaje sobą do końca, niezmienny aż do momentu, gdy ubierają go w strój papieski. To ktoś swojski, a zarazem wyjątkowy, pozostający równocześnie na zewnątrz i w środku wydarzeń.

Adamczyk, ze swoim charakterystycznym uśmiechem i wewnętrznym spokojem, gra chłopaka o radosnym usposobieniu, mimo że zdążył przejść ciężką losową próbę: śmierć matki, brata, wreszcie śmierć ojca. Teraz przechodzi próbę najwyższą - jest świadkiem zagłady i terroru. Kto stworzył zło? I czy od zła nie ma ucieczki? To pytania, które nurtują trójkę przyjaciół. Każde z nich udziela innej odpowiedzi. Karol idzie za myślą Tomasza.

Bohater tego filmu ogląda kaźń - zawsze z jakiegoś bezpiecznego miejsca - od strony fabularnej wydaje się to kompletnie nieprawdopodobne. Razem z nim patrzymy na getto przez dziurę w murze, jak w kinie. I za każdym razem Karol zostaje ocalony. Giną inni - jak mały chłopiec pod bombami, którego Karol dopiero co niósł na barana.

Czy nie ma w tym okrutnej ironii? Karol idzie przez świat jak wolterowski Kandyd, nieustannie natrafiając na zło i niezawinione ludzkie cierpienie, uparcie głosząc swoją nadzieję.

Życie Karola Wojtyły jest nieustanną obroną nadziei, pozornie nieuzasadnionej, i radości, nie wiadomo skąd płynącej. Karol to anty-Kandyd.

Reżyser rozwinął pomysł Krzysztofa Zanussiego z pierwszego filmu o Papieżu Polaku "Z dalekiego kraju": Wojtyła wydaje się z początku biernym świadkiem wydarzeń. Ale inaczej niż w tamtym filmie, pozycja świadka kryje w sobie dramatyzm. Optymizm Karola, ugruntowany w wierze, jest nieustannie wystawiany na próbę. Wydaje się naiwny, aż do poczucia winy. Karol nie wierzy w siłę zła, w zwycięstwo śmierci. Jego wrodzony optymizm budzi wśród komunistów wrażenie, że Wojtyła mówiący o miłości nie jest dla ustroju zbyt groźnym przeciwnikiem, w przeciwieństwie do prymasa Wyszyńskiego.

Filmowy Karol nie wierzy, że w Poznaniu władza będzie strzelać do robotników, tak jak nie wierzy, że może do tego dojść w Nowej Hucie. W scenie z czasów stalinowskich, w rozmowie z robotnikiem ogarniętym uzasadnioną nienawiścią do systemu pada charakterystyczne zdanie: "Oni (komuniści - tsob.) chcą nam odebrać radość".

Nie ma religijnego socu

Na wielu filmach religijnych ciąży socrealistyczny schemat konstrukcji bohatera. Można ten schemat odnaleźć w znanej pracy polskiego artysty Piotra Uklańskiego przedstawiającej głowę Jana Pawła II złożoną z małych, widzianych z góry figurek ludzkich jak twarz wodza na koreańskich stadionach. W tym schemacie święty staje się reprezentantem Idei, Ludu, Narodu, czy Boga. Tu - inaczej. Karol nikogo nie reprezentuje. Jest pojedynczą osobą. Kimś, kto niesie w sobie wewnętrzną radość i walczy o jej utrzymanie - najpierw dla siebie. Później, dojrzewając, Karol zaczyna tej wewnętrznej mocy udzielać innym. Można ją nazwać Bogiem, duchem, miłością, ale w gruncie rzeczy ta jego radość pozostaje nienazwana, tajemnicza - jak Bóg w wierszach Wojtyły.

Najprostsze streszczenie filmu "Karol" jest następujące: to legenda o człowieku, który nie dał w sobie zabić radości - ani przez los, ani przez historię, ani przez innych ludzi. Demonizm hitleryzmu czy stalinizmu w filmie Battiato polega na tym, że ideolodzy obciążają ludzi poczuciem winy, operują strachem jako środkiem do celu. W filozofii Karola, kształtującej się w opozycji do XX-wiecznych totalitaryzmów, chrześcijaństwo jest nauką o szczęściu, nie o grzechu. Błędem, który Karol w sobie naprawia, jest ulegnięcie lękowi i zdominowanie przez poczucie winy. Jeśli ktoś zechce wczytać się w przesłanie tego filmu, zobaczy w nim nie tylko hagiografię Papieża i uproszczony portret Polski, ale przypowieść o dwóch ścierających się światopoglądach - jasnym i ciemnym. Jednym zdominowanym przez nadzieję, drugim przez strach.

Leczenie z kompleksów

Nasi widzowie i krytycy będą wydziwiać, że to za proste. Więc proszę mi pokazać polski film z ostatniej dekady, który by równie prosto, nie bojąc się posądzenia o naiwność, mówił o sprawach tak głębokich, ważnych, obchodzących ludzi. Trzeba było aż biografii Papieża i budżetu 10 mln euro, żeby opowiedzieć Polakom o dobrym i dzielnym człowieku? Pokazać biografię, która niesie nadzieję? W czasie pokazu od pewnego momentu przestałem zżymać się na uproszczenia "Karola". Zacząłem oglądać ten film z zazdrością i żalem, że nasze kino zapomniało o swoim powołaniu.

Jeżeli nawet oglądamy bajkę, to przecież mówi ona o czymś, co naszej kulturze jest na gwałt potrzebne: o afirmującym spojrzeniu na życie.

Rozpoczynający film Battiato stereotypowy obraz bohaterskiej i męczeńskiej Polski ma również swoją funkcję. Bohaterski stereotyp zostaje przełamany. Filmowy Karol, który nie walczy z bronią w ręku, bo "nie byłby w stanie zabić człowieka", proponuje inny rodzaj bohaterstwa. Pod tym względem przesłanie filmu jest zgodne z tym, jak przeżywaliśmy słowa Papieża w 1979 roku, na warszawskim placu Zwycięstwa. Leczyły z narodowego cierpiętnictwa, wyzwalały z zadawnionego kompleksu, który nakazywał czcić polskie klęski, wyrabiał w nas poczucie winy i wiecznej przegranej. Papież był nowoczesny, patrzył naprzód, a nie wstecz. Rozszerzał pojęcie czynu poza tradycyjne rozumienie bohaterstwa. Dlatego tak chciało się go słuchać wtedy, w Warszawie. Słuchając go wtedy, ja, laik, odczułem, że chrześcijaństwo zespala ludzi nie do nowego stada, ale do takiej wspólnoty, w którą można wejść jako osoba wolna, w jakimś sensie "większa" od społeczeństwa.

Jest w tym filmie jeszcze jeden aspekt dający do myślenia: włoska, odmienna od naszej, bo heroiczna perspektywa spojrzenia na komunizm. Jest on w tym filmie nie tyle bezwzględnym złem, ile inną drogę. Jego wyznawcy rozpoznają w końcu swój błąd. Najgorszy partyjny przeciwnik Karola, niejaki Kordek - którego gra Piłat z "Pasji" Gibsona, Christo Szopow - poznaje się na nim od samego początku. On jeden nie dziwi się, że Karol został Papieżem. I przepija do telewizora - "twoje zdrowie!".

Postacie z bajki? Może. Ale co za paradoks: ten, który w filmie sprawia wrażenie postaci najbardziej fantastycznej, jest jedyną postacią realną.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.