Tylko dymków brak

"Sin City" od piątku w kinach. Dopiero po tym filmie Franka Millera i Roberta Rodrigueza rozumiemy w pełni sens sformułowania "sfilmować komiks"

Rodriguez zinterpretował rzecz dosłownie - po pierwsze, kazał aktorom odegrać to, co przeżywają postaci z komiksu, po drugie, "wrzucił" ich w rysunkowy świat wymyślony przez Franka Millera, który tu odtworzono za pomocą technologii cyfrowej.

Aktorzy występowali na tle zielonych ekranów zapełnionych później przez efekty komputerowe. Ponoć tylko jedna dekoracja była prawdziwa - knajpa, gdzie krzyżują się trzy filmowe opowiastki, i gdzie tańczy piękna Nancy Callahan (Jessica Alba).

Efekt jest taki, że niektórzy, np. Clive Owen w roli twardziela Dwighta, wyglądają trochę tak, jakby byli narysowani. To prowadzi do paradoksu - mamy komiksowo płaskie postaci wzbogacone o "głębię" żywego człowieka.

Czy takie ukomiksowienie podobało się obsadzie pełnej sław? I owszem - Benicio Del Toro (jako zły Jackie Boy) mówi, że granie w pustce przypominało mu lata występów w teatrze, gdy stał na scenie bez dekoracji z rekwizytem w ręce.

Film kręcono w kolorze, który potem usunięto. Tu i ówdzie pozostawiono jednak ilości śladowe, starając się zawsze nadać temu symboliczne znaczenie. Stylizowane kadry są czarno-białe - dokładnie takie jak rysunki w wydanych także po polsku komiksach Millera. Doszedł tylko trzeci wymiar i ruch postaci.

Podstawą scenariusza stały się trzy zeszyty (nr 1, 3 i 4) z lat 90. Poplątana chronologia zdarzeń (później spotykamy figury, które wcześniej szlag trafił) przypomina "Pulp Fiction" Quentina Tarantino. Tenże zresztą za symbolicznego dolara wyreżyserował tu jedną ze scen.

O czym to traktuje? Fabułki nawiązują w klimacie do czarnego kryminału z lat 40. "Sin City" to wizja parszywego świata. Zło może w nim liczyć na opiekę władz - największy łotr (Nick Stahl) to syn senatora (Powers Boothe). Ale i tu pojawiają się bohaterowie (dalecy skądinąd od kryształowej uczciwości) gotowi do poświęceń. Dlaczego? Bo w realiach, w których depce się wszelkie wartości, znajdują coś, czemu warto być wiernym. Tak jest np. z łotrem Marvem (Mickey Rourke), który zaznawszy miłości od prostytutki Goldie (Jamie King), upiera się, by dopaść jej zabójców.

"Sin City" to trzy warianty opowieści o grzechu i odkupieniu: chory na serce John Hartigan (Bruce Willis) spieszy z pomocą 11-letniej dziewczynce, choć ma tylko dzień do emerytury i wie, że jego policyjny partner (Michael Madsen) bez wahania strzeli mu w plecy.

Film Millera i Rodrigueza jest wyuzdany i okrutny. Ale czy te jego cechy mogą nas razić? Raczej nie, bo komiksowość całości czyni je umownymi. Zwłaszcza okrucieństwo "Sin City" zdaje się nie mieć nic wspólnego z rzeczywistością. To tylko żartobliwa gra wyobraźni, przyznajmy, nieco chorobliwej.

W "Sin City" można nie zagustować, ale trudno odmówić mu plastycznej urody. Jest rozkoszą dla oczu.

Filmowe studio Rodrigueza w Austin nazywa się Troublemaker, czyli taki, który stwarza problemy. Istotnie, Rodriguez wykręcił swym amerykańskim kolegom po fachu niezły numer - będą musieli zdecydować, czy skorzystają z jego nowej reżyserskiej technologii. A może ją zlekceważą i "Sin City" okaże się wyłącznie jednorazowym eksperymentem?

"Sin City" ("Miasto grzechu"), reż. Frank Miller i Robert Rodriguez, USA 2005

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.