Jestem z Nowej Huty

Teatr Łaźnia Nowa odnawia oblicze robotniczej dzielnicy Krakowa, na której socjologowie i politycy postawili krzyżyk. Dwie pierwsze premiery teatru to nowe spojrzenie na przeszłość i teraźniejszość Nowej Huty

Minęło ledwie pół roku od przeprowadzki znanego, alternatywnego teatru Łaźnia z krakowskiego Kazimierza do Nowej Huty, a twórcy już czują się w nowym otoczeniu jak w domu. Betonowe hale warsztatów na Osiedlu Szkolnym wypełniły się artystycznymi projektami, tablice poglądowe z dziedziny hutnictwa zastąpiła wystawa fotografii z nowohuckich ulic, a na stołach leżą stosy miesięcznika "Lodołamacz", który ma kruszyć lody między artystami i sąsiadami z okolicznych osiedli. W pierwszym numerze obok manifestu szefa Łaźni Nowej Bartka Szydłowskiego - reportaż o bezdomnych, którzy zarabiają na życie, prowadząc komis meblowy, i portret Mariana Nowackiego, który przepracował prawie 30 lat na walcowni, a dzisiaj z miedzi wykuwa anioły (jednego podarował teatrowi).

Szydłowski konsekwentnie realizuje ideę wpisania sztuki w społeczny kontekst miasta. - Jednym z ważniejszych wyzwań dla nas jest stworzenie wspólnej przestrzeni mieszkalnej, miejsca intymnej rozmowy. "Lodołamacz" jest wehikułem artysty w stronę codzienności - mówi reżyser. Takim wehikułem są także dwa pierwsze przedstawienia Łaźni Nowej.

Tydzień temu odbyła się premiera teatralnej adaptacji opowiadań Sławomira Shuty z tomu "Cukier w normie", które są panoramą życia nowohuckich osiedli (autor, głośny prozaik, wychował się niedaleko stąd, na Osiedlu Kościuszkowskim), a od poniedziałku można oglądać w Nowej Łaźni spektakl "Mieszkam tu", pięć jednoaktówek, które na zamówienie teatru napisali dramatopisarze z grupy G7: Paweł Jurek, Paweł Sala, Małgorzata Owsiany, Radosław Dobrowolski i Jacek Papis, który całość reżyseruje.

Ucieczka z nostalgii

Ten ostatni projekt jest próbą nowego spojrzenia na przeszłość i teraźniejszość pierwszego socjalistycznego miasta w Polsce. Inspiracją były pamiątki, które jesienią na apel teatru znosili mieszkańcy. Można z nich ułożyć nie jeden, ale kilkanaście spektakli: były wśród nich emblematy "Solidarności" i oklejony podobiznami piosenkarzy, różowy magnetofon kasetowy nastolatki, otwieracz do butelek, wykonany z łuski z II wojny światowej i paprotka, sztandarowa roślina PRL-u.

Historie, które wymyślili do nich autorzy z G7, są nie mniej zaskakujące, niż same przedmioty. Papis zainspirowany autentyczną historią pewnego bumeranga napisał o spotkaniu dwóch przyjaciół z dzieciństwa, którzy po latach odnajdują się we... śnie. Jednemu z nich, emigrantowi z Australii, towarzyszy w charakterze małżonki kangurzyca. Sala wybrał hełmofon ofiarowany przez fana serialu "Czterej pancerni i pies" i opowiedział historię młodych ludzi, którzy przed dorosłością chowają się w czołgu ustawionym na jednej z nowohuckich ulic. W dniu ślubu jednego z nich rodzina wydobywa pana młodego z czołgu siłą. Scena Owsiany to z kolei historia młodego muzyka, który ucieka z Nowej Huty w świat, niosąc na plecach jedyny dobytek - gitarę bez strun. Jurek na motywach ofiarowanej przez księdza książeczki "PS. Kocham cię" narysował portret trudnej miłości matki i syna, a Dobrowolski napisał zabawne, wierszowane oratorium o romansie dróżniczki Anieli i maszynisty z kombinatu Tadeusza.

Chociaż każdy z autorów pisze własnym językiem, wszystkie sztuki łączy jeden motyw - ucieczki z miasta, które dotknięte jest rozpadem więzi ludzkich. Bohaterowie "Mieszkam tu" nie chcą tu mieszkać, szukają azylu, wszystko jedno, czy będzie to Australia ze snu, wnętrze czołgu "Stalin", czy szosa na Warszawę, na której czeka na okazję bohater jednoaktówki "Gitara".

Brak nostalgii jest z jednej strony siłą przedstawienia, które nie tworzy sentymentalnych obrazków, lecz dotyka bolesnej prawdy o społecznej degradacji tego miejsca, z drugiej strony podważa ideowe założenia projektu, który miał pomóc w zrozumieniu Nowej Huty, a nie zachęcać do ucieczki. Dlatego najlepiej wypadły sztuki Sali i Dobrowolskiego oparte na dowcipnym dystansie. Zwłaszcza ta ostatnia - "Ślepy tor" - bawi połączeniem poetyckiego oratorium z ludową balladą, a wszystko w konwencji amatorskiego teatru robotników z lat 50., którzy po pracy wystawiają naiwne przedstawienie o miłości.

W pętli blokowiska

Próbą poważnej analizy społecznej jest natomiast "Cukier w normie". Młody reżyser Piotr Waligórski zbudował z prozy Shutego świat ludzi zamkniętych w pętli czasu, uwięzionych w blokowych mieszkaniach pomiędzy telewizorem a lodówką. Ich jałową egzystencję przerywają z rzadka wyprawy do marketu i rytualne ceremonie katolickich świąt, które dawno zatraciły swój metafizyczny sens. Składanie życzeń w Wigilię zamienia się w litanię wzajemnych skarg, wizyta duszpasterska - w mamrotanie modlitw, których sensu nikt łącznie z księdzem proboszczem nie pamięta, a chrzciny - w seans wielkiego żarcia.

To opowieść o mężczyznach, którzy częściej dotykają pilota tv niż własnej żony, i kobietach, które leczą samotność za pomocą cukru sypanego do herbaty w monstrualnych ilościach. A jednocześnie rzecz o wielkiej potrzebie miłości i o tęsknocie za niebem, które widać tu jedynie przez rurę zsypu na śmieci. Siłą spektaklu jest metafizyczne piętro, które nad światem Shutego zbudował Waligórski. Sceny w ciasnych klitkach przedzielają songi w wykonaniu aktorów przebranych jak żywe reklamy w supermarketach: za kiełbasę, panele w promocji, a nawet wątrobę. W tych groteskowych kostiumach śpiewają poetyckie teksty o miłości i śmierci, a ich występy są jak otwarcie okna w dusznym mieszkaniu.

Oba spektakle są jeszcze niedoskonałe zarówno w reżyserii jak i aktorstwie. U Waligórskiego aktorzy za bardzo szarżują, w spektaklu Papisa przeciwnie - za bardzo chowają w sobie. Ale po takich przedstawieniach nie oczekujemy perfekcji warsztatowej, lecz autentycznego zaangażowania, a tego przedsięwzięciom Łaźni Nowej nie można odmówić.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.