"W dół kolorowym wzgórzem" Wojcieszka: film w rozbiegu

"W dół kolorowym wzgórzem" Przemysława Wojcieszka od piątku w kinach. Ten film wielokrotnie wzbija się do lotu, ale gdzieś po drodze gubi impet i w końcu nie wzlatuje

Dolny Śląsk nad niemiecką granicą. Trójka bohaterów - dwaj bracia zakochani w jednej dziewczynie - po straszliwej awanturze w domu rodziców dziewczyny zatrzymują się, żeby ochłonąć, w barze U Siwego. W knajpie trwa zabawa. Zespół wykonuje piosenkę przypominającą rzewne szlagiery śpiewane na wyjście z wojska. Naiwnie niezgrabnym stylem wypowiedziane jest tu marzenie, którego autor filmu wcale się nie wypiera (sam napisał słowa piosenki): "To jest mój dom, mój kraj i moje miejsce. / Mógłbym wyjechać stąd, lecz tu się wychowałem. / Służyłem w wojsku tu, i tu się zakochałem. / Swoją dziewczynę, matkę dzieci mych poznałem..."

Marzenie o dobrym życiu zostaje skonfrontowane z robaczywą rzeczywistością, za którą ciągnie się stary grzech. Ale bohater Wojcieszka, sam daleki od niewinności, do końca podtrzymuje w sobie marzenie. Jego symbolem są pozornie niepasujące do statusu bezrobotnego elektryka wiersze Stachury. Zna je na pamięć jak modlitwę. Podobnie dziewczyna z poprzedniego filmu Wojcieszka, zaskakiwała uwielbieniem dla Poświatowskiej.

Stare grzechy

Po dwóch latach odsiedzianych za rozbój Rysio (Dariusz Majchrzak) chce zacząć nowe życie. Wraca do rodzinnego domu, który miał mu przypaść po śmierci ojca. Ma w nim zamieszkać z Agatą, "miłością swego życia" (Aleksandra Popławska). Ale dom nie jest już jego - dostał go brat (Rafał Maćkowiak), a dziewczyna Rysia jest teraz żoną brata. Dawni kumple są gangsterami. Bandzior Tadek (Przemysław Bluszcz, najlepsza rola w filmie) usiłuje wciągnąć go w nieczyste interesy, pokazać, że nie jest wart więcej niż oni.

Kolejno ujawniają się zdrady, grzechy; w ruch idzie łom i pistolet; bracia skaczą sobie do oczu; matka przeklina córkę, ta odpłaca jej tym samym. Aktorzy puszczeni na żywioł w długich sekwencjach, sprawiających wrażenie improwizacji, grają na całego, rozsadzają ramy filmu, płaczą prawdziwymi łzami.

Tej rozgrywce towarzyszy marzenie o honorowej grze, o wyjściu ze swojskiego piekiełka, gdzie każdy każdego oskarża o zdradę. Świat przedstawiony przez Wojcieszka z uderzającym realizmem grzęźnie w błocie, ale jest w nim szansa obmycia się z grzechów, przebaczenia, obecna w przebitkach nieba. Scenom walk, kłótni, nienawiści towarzyszą wiszące na ścianach święte obrazy: Chrystus, Matka Boska w lampeczkach, znacząco eksponowane przez Jolantę Dylewską, jak w niektórych filmach latynoskich.

Świetne zdjęcia Dylewskiej budują, jakby na przekór akcji, ciekawą przestrzeń. To mógłby być piękny, spokojny kraj - choć o Dolnym Śląsku mówi się w filmie, że jego spokój zalatuje trupem i że trzeba stamtąd uciekać. Różne perspektywy - dołująca i pełna nadziei - ciekawie ścierają się ze sobą. Tego zabrakło mi w "Weselu" Smarzowskiego. Polacy z taką łatwością pogrążają samych siebie w błocie - Wojcieszek zdobywa się na większą śmiałość: zanurzony w swojskim bagnie szuka dna, żeby się odbić ku górze.

Polski Loach

Ale jeśli tyle dobrego można powiedzieć o filmie Wojcieszka, dlaczego ostateczny efekt jest taki słaby? "W dół kolorowym wzgórzem" wielokrotnie startuje do lotu, ale po drodze gubi impet. Rozprasza się w szczegółach, w za długich scenach i zbyt deklaratywnych dialogach. Coś, co aspirowało do tragizmu, grzęźnie w trywialności.

Artystyczny program Wojcieszka jest czytelny od czasu kinowego debiutu "Głośniej od bomb" i wcześniejszej próby kina autorskiego, "Zabij ich wszystkich" - robić kino bez polskiego kompleksu. Akcję umieszczać w miejscach, które się dobrze zna, koło Lubania czy Zgorzelca. Rzeczywistość nazywaną kiedyś pogardliwie Polską B i traktowaną w polskim kinie z góry potraktować nareszcie serio. Pokazać ją ze znajomością rzeczy i oczami zwykłych ludzi, jak Ken Loach pokazuje angielskie czy szkockie miasteczka. Nie dać bohaterowi utonąć w niesprawiedliwym, brudnym świecie i sekundować mu w jego walce ze złem świata nawet wtedy, gdy - jak u Loacha - przekracza panujące prawa i zasady.

Tylko że Loach, inaczej niż Wojcieszek, ma bardzo dobrego scenarzystę i poczucie humoru. Ale u pewnych osób wady łączą się z zaletami i trzeba je przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Wadą i zaletą Wojcieszka jest uniwersalność talentu - chce być człowiekiem orkiestrą, twórcą totalnym, producentem i dystrybutorem własnego filmu. Wojcieszek tworzy swoją małą kinematografię. Warto mu w tym towarzyszyć, bo wydaje się tym wyjątkowym polskim reżyserem, który potrafi w swojskiej, prowincjonalnej rzeczywistości zobaczyć cały świat. Ale może w tych poszukiwaniach powinien towarzyszyć mu jeszcze ktoś? Tak jak Magdalena Piekorz skojarzyła swój talent z talentem Wojciecha Kuczoka, może Wojcieszkowi potrzebny jest taki pisarz jak Daniel Odija, który w "Tartaku" postpegeerowską rzeczywistość naznaczył piętnem tragizmu, tym samym ją podnosząc?

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.