Facet od seksu od piątku w kinach

Rozmowa z Billem Condonem, reżyserem filmu ?Kinsey?, który w piątek wchodzi na ekrany

Anna Bugajska: Dlaczego Pana film opowiadający o początkach rewolucji seksualnej jest w istocie prywatną historią życia seksualnego Alfreda C. Kinseya?

Bill Condon: Chciałem opisać przełom, który spowodował, że 44-letni entomolog zajął się seksuologią. Im bardziej zagłębiałem się w biografię Kinseya, tym bardziej oczywiste wydawało mi się, że należy opisać jego dzieciństwo, wczesne doświadczenia seksualne, fascynację naturą, wreszcie - drogę, jaką przebył od zgłębiania przyrody do pionierskich badań seksuologicznych. Początkowo zamierzałem "gospodarzem" filmu zrobić jednego ze współpracowników Alfreda C. Kinseya, ale w ten sposób położyłbym nacisk na ostatnie lata głównego bohatera. Skupiłem się więc na nim samym, na całym jego życiu. A było na czym.

Kinsey zebrał milion egzemplarzy jednego gatunku os, by stwierdzić, że nie ma wśród nich dwóch identycznych. Potem zajął się badaniami seksualności i odkrył właściwie to samo - że nie ma dwóch takich samych zachowań seksualnych wśród ludzi. Zafascynowało mnie, jak genialnie potrafił rozmawiać z ludźmi o najintymniejszym aspekcie ich życia. Stosował świetne metody odprężania rozmówcy, zanim przechodził do sedna lub między pytaniami kwestionariusza. Pomyślałem - ja też spróbuję tak opowiedzieć tę historię. Kinsey będzie "ankietowanym" w moim filmie, tak jak tysiące Amerykanów, których opisał w swoich raportach.

Kiedy uznał Pan, że to postać, której warto poświęcić film?

- Gdy przeczytałem o nim w "New Yorkerze" w 1997 r. Ukazała się wtedy jedna z najlepszych biografii Kinseya napisana przez Jamesa Jonesa. Zdumiało mnie, że prawie pół wieku od jego śmierci nieznane były inne - poza badaniami seksuologicznymi - strony jego życia. Pomyślałem, że jego biografia może wręcz przybrać formę komedii społecznej. Od innych wymagał uczciwości i otwartości, sam swoje życie seksualne skrzętnie ukrywał. Klasyfikował ludzi, by stwierdzić, że nie poddają się żadnym klasyfikacjom. Zdumiewający człowiek.

I od razu zobaczył Pan w tej roli Liama Neesona?

- Po skończeniu scenariusza zrobiłem listę cech, jakie powinien mieć odtwórca tej postaci, a Liam ma większość z nich. Podobieństwo fizyczne było najmniej ważne - Kinsey nie jest powszechnie znany, a Liam Neeson nie należy do ikon kina, wystarczyło więc nastroszyć mu włosy i przypiąć muszkę, poinstruować, jak ma się ruszać.

Wiele scen z Pana filmu wygląda tak, jakby nakręcono je przed kilkoma dekadami...

- To był jedyny sposób, by bez obrzydliwego dydaktyzmu pokazać, jakim był rewolucjonistą. Kinsey bulwersował swoich studentów, kiedy prezentował im na slajdach narządy płciowe, ale ta scena bulwersuje i dzisiejszą publiczność - widzowie nie spodziewają się czegoś takiego po tradycyjnym filmie biograficznym. Zgoda, to szokująca scena, ale Kinsey był szokującą postacią. Tutaj tradycyjna forma znacznie lepiej się sprawdza.

Więcej w "Kinseyu" jednak rozmów o seksie niż tych szokujących obrazów.

- Właśnie! Zwykle w filmach jest odwrotnie, prawda? A tutaj bohaterom nie zamykają się usta - i cały czas gadają o seksie. Chyba to właśnie powoduje, że ludzie mogą poczuć się na tym filmie nieswojo. Jeden z biografów Kinseya powiedział kiedyś, że każdy człowiek jest inaczej świadomy swojej seksualności, ale i w różnym stopniu ludzie gotowi są o niej mówić. Niektórzy czują się szczególnie niekomfortowo, inni swobodnie omawiają najintymniejsze szczegóły. Tak jak w moim filmie.

Kinseyowi zarzucano, że prowadził badania nad seksualnością człowieka bez odpowiedniego przygotowania, a wyniki ankiet naginał czy nawet fałszował. Słusznie?

- Zbyt często korzystał z informacji zebranych od wolontariuszy, choć wiedział, że każdy, kto chce rozmawiać o swym życiu seksualnym, należy prawdopodobnie do osób bardziej aktywnych seksualnie. Zbyt dużo danych pochodziło z zamkniętych społeczności - prawie jedna czwarta z więzień, jakieś pięć procent badanych stanowiły prostytutki. Ale wybierał też pracowników firm, zawodników drużyny sportowej, panie z kółka krawieckiego - i zyskiwał całkiem reprezentatywną próbę. Nie wierzył, że zalecana metoda tzw. próby wyrywkowej zda w tym przypadku egzamin. Nie mógł chodzić od drzwi do drzwi i pytać: "Jak wygląda pana/pani życie seksualne?". Zresztą jego asystent i następca Paul Gebhard czyścił potem dane z raportów, usuwając nadreprezentowane próby, na przykład z zakładów karnych.

Grupy prawicowe i religijne zwyczajnie demonizowały postać Kinseya - i czynią to do dziś.Twierdzili, że Kinsey świadomie fałszował, by otrzymać wyniki potwierdzające jego "obrazoburcze" teorie, a nawet, że w swoim instytucie seksualnie wykorzystywał dzieci. To z całą pewnością nieprawda. Zniszczenie jego reputacji miało zdyskredytować jego badania.

Kinsey był naukowcem, zdawał sobie sprawę, po jak cienkim lodzie stąpa, zajmując się tematyką seksu. Odkrywając pewne zjawiska, na przykład odsetek osób o skłonnościach bi- i homoseksualnych, był tak samo zaskoczony jak czytelnicy jego książek. Wtedy też, badając środowiska homoseksualne, sam odkrył u siebie takie skłonności.

W filmie pojawiają się dwie szczególne postaci - mężczyzna chełpiący się swą pedofilią oraz lesbijka, która mówi, że raport o seksualności kobiet uratował jej życie. To prawdziwe osoby?

- Historia kobiety to kombinacja losów kilku osób, ale rzeczywiście pewna kobieta w liście wysłanym do instytutu Kinseya napisała: "Dziękuję, Pan uratował mi życie". W obu tych postaciach przedstawiliśmy całą gamę reakcji na ankiety Kinseya. Nie nazwałbym tego ankietowanego człowieka pedofilem, on był wręcz omnifilem. Chcieliśmy pokazać, jak skomplikowane jest życie seksualne, i że w tej dziedzinie nie wolno niczego upraszczać. Mimo że życie seksualne Kinseya było tak złożone, on sam popierał konwencjonalny seks, nie był zwolennikiem zasady "rób wszystko, co przyjemne".

Ale przecież właśnie on miał tendencje do upraszczania i generalizowania. Nie radził też sobie z uczuciami - w jednej ze scen mówi wręcz o "problemie miłości".

- To zasadnicza kwestia filmu i największy problem Alfreda C. Kinseya. Nie zauważał, że seksualność człowieka związana jest ściśle z tym, jak żyje i kim jest. Nie potrafił znaleźć równowagi między miłością i pożądaniem. Krzyczał, że interesuje go tylko nauka, ale stał się osobą publiczną - reformatorem społecznym. W pewnym sensie był takim samym kaznodzieją jak jego ojciec, manipulował ludźmi. Pewnie dowiedziałby się znacznie więcej o ludziach ze swego raportu, gdyby tyle nie gadał, gdyby nie wygłaszał tych płomiennych przemówień.

Wśród Amerykanów film wzbudził już wiele kontrowersji. Spodziewa się Pan ich też w Europie?

- Zawsze myślałem, że seks to uniwersalny język, że nie potrzebuje tłumaczenia. Tymczasem ostatnio ktoś powiedział mi po projekcji "Kinseya": "To amerykańska koncepcja seksu". Sam jestem ciekaw, jak ludzie przyjmą tu mój film. A może widzowie uznają, że ich dotyczy to mniej, bo w filmie mowa o "seksie amerykańskim"? W Stanach burzyły się głównie skrajne grupy religijne i konserwatywne stowarzyszenia kobiece. Opisywano film jako kontrowersyjny na długo przed premierą. Przywołano znany sprzed pół wieku temat Kinseya - gorszyciela maluczkich, Kinseya - deprawatora nieletnich, Kinseya szargającego wartości rodzinne.

Ludzie wychodzą urażeni po seansach?

- Zdarza się. Po projekcji w Waszyngtonie kobieta w średnim wieku wykrzyczała mi w twarz: "Zrobiłeś film o potworze! Sam jesteś potworem!" i zaczęła śpiewać chrześcijańskie hymny.

Nie dziwi Pana, że niemal 50 lat po śmierci Kinseya znów budzi on tak gorące emocje?

- Nie. Czasy się zmieniły ogromnie, ale w wielu dziedzinach zatoczyliśmy koło. Jeden ze współpracowników Kinseya powiedział mi: "Nasze czasy są najbardziej purytańskie i najbardziej wyuzdane od starożytnego Rzymu". To prawda. Z jednej strony mamy znacznie więcej tolerancji i swobód, z drugiej zaś konserwatywną edukację - dzieci znów uczą się w szkołach o jedynie słusznej zasadzie abstynencji seksualnej, a nauki Darwina bywają podawane w wątpliwość. Ciągle podstawowym problemem współczesnego świata jest konflikt między wolnością jednostki a potrzebą przystosowania się.

Dlaczego pierwsza część raportu Kinseya poświęcona seksualności mężczyzn stała się bestsellerem, a opublikowana pięć lat później książka opisująca życie seksualne kobiet - już nie?

Po pierwsze - wszyscy wiemy, że "mężczyźni to zwierzęta", więc nawet jeśli informacje z pierwszego raportu opublikowanego w 1948 r. były zdumiewające, nie postawiły świata na głowie. W tym samym społeczeństwie kobiety idealizowano, trudno było więc pogodzić się z myślą o ich potrzebach seksualnych, nie mniej szokujących od męskich. Mężczyźni nie chcieli wiedzieć, że ich matki, żony, siostry i córki masturbują się, mają stosunki przed- i pozamałżeńskie, pragną "dziwnych" podniet.

Ale większe znaczenie miało chyba to, że w ciągu tych pięciu lat w Ameryce nastąpił przełom kulturowy. Pierwszy tom raportów przypadł na szczególny, powojenny moment w historii USA, kiedy ludzie gotowi byli rozmawiać niemal o każdym pojawiającym się problemie. W narodzie amerykańskim więcej było wówczas otwartości i optymizmu. W 1953 r., gdy ukazał się "kobiecy" raport, zimna wojna była już w zaawansowanej fazie, szalała komisja McCarthy'ego. W takich warunkach dyskusja o seksualności kobiet była atakiem na podstawowe wartości "zdrowego" społeczeństwa i wiązała się z ryzykiem oskarżenia o komunizm.

Na niemieckich plakatach do "Kinseya" pojawiło się hasło "Prawda o seksie". Kinsey ją odkrył?

- Dziwne, w Ameryce film reklamuje hasło "Porozmawiajmy o seksie" - jak tytuł piosenki grupy Salt-N-Pepa. Pojęcia nie mam, dlaczego je zmieniono. Kinsey z pewnością całej prawdy nie odkrył, ale dzięki niemu w ogóle zaczęto o seksie mówić.

Rozmowę przeprowadzono 18 lutego podczas 55. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Berlinale w Berlinie.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.