Berlinale na półmetku

Największe znaczenie okazują się mieć nie te filmy, na które się czekało. Liczą się piękne niespodzianki, jak film Marka Rothemunda ?Sophie Scholl - ostatnie dni?

Die Weisse Rose to nazwa grupy monachijskich intelektualistów i studentów, którzy po klęsce stalingradzkiej zaczęli rozpowszechniać antynazistowskie hasła, rozsyłali setki listów do przypadkowych osób, argumentując: nie wierzcie w "ostateczne zwycięstwo"; Hitler poprzez zbrodnie ludobójstwa prowadzi Niemcy do upadku i hańby. W roku 1943, po dwóch fikcyjnych procesach, sześcioro z nich zostało ściętych. Wśród nich młodziutka Sophie Scholl.

Lęk Piłata

O Białej Róży powstały przed laty dwa filmy fabularne - Michaela Verhoevena i Percy Adlona, ale ich autorzy nie mieli dostępu do stenogramów przesłuchań ukrytych w archiwach NRD. W filmie Rothemunda wzięto z nich 90 proc. kwestii. Dzięki skupionej reżyserii i fenomenalnej kreacji 27-letniej Julii Jentsch jej pojedynek słowny z gestapowcem, który wypełnia większość filmu, kojarzy się z procesem Joanny d'Arc. To walka o prawdę, którą dziewczyna wygrywa z aparatem przemocy.

W śledztwie najpierw wypiera się wszystkiego, chroniąc brata. Ale gdy okazuje się, że brat się przyznał, kryjąc ją, w Sophii zachodzi przemiana. Delikatna dziewczyna nagle odczuwa irracjonalną pewność i spokój. Przyznaje się do wszystkiego i wykłada gestapowcowi swoją ideę, rozmawia z nim tak, jakby byli na wolności, jakby wyczuwała w nim lęk i wahanie, znajdując kandydata do nawrócenia. Role oskarżonego i przesłuchującego odwracają się pod siłą jej prostych argumentów, które brzmią jak rewelacje.

"Za kogo się uważasz, że tak mówisz?" - to pytanie brzmi jak cytat z procesu Jezusa. Dla Sophii, która pochodzi z głęboko wierzącej protestanckiej rodziny, prawda - również polityczna - jest równoznaczna z Bogiem. W okrzyku gestapowca: "Boga nie ma!" pobrzmiewa lęk Piłata, że Bóg może naprawdę istnieć.

Zadziwiające - udało się zrobić współczesny film o świętej, film dla każdego, wiarygodny, bez fałszywej nuty. Zrealizował go reżyser z rocznika 1968, który na konferencji prasowej wystąpił w lewackim kaszkiecie z białą gwiazdą. W Niemczech głośno już o tym filmie. Można w nim zobaczyć godną odpowiedź na "Upadek" - film banalizujący hitleryzm, płaski, pozbawiony perspektywy ostatecznej. Dzięki filmowi Rothemunda sens ruchu Białej Róży ma szansę dotrzeć głębiej - do trzeciego powojennego pokolenia Niemców. Pokolenie najmłodsze, wychowane w globalnym relatywizmie, w świecie, gdzie nieustannie eksploatuje się społeczne patologie, potrzebuje światła, oddzielenia w sposób nienaiwny dobra od zła.

Znamienne, że ten jasny ton odnajdujemy w wielu filmach tego festiwalu. Powtarzające się w filmie o Białej Róży słowo "idea" trafia w jakiś czuły punkt współczesności. Co to za idea, za którą warto oddać życie? Dlatego ten film działa tu tak mocno, dlatego Niemcy na nim płaczą.

15 szekli za śmierć

Żyjemy w świecie paradoksalnym - dobro od jednych wymaga, żeby wzbudzili w sobie wiarę, od drugich, żeby ją w sobie podważyli. W przypadku Palestyńczyka Saida, inaczej niż u Sophii Scholl, zgoda na śmierć jest zaślepieniem. Reżyser Hany Abu-Hassad, Palestyńczyk mieszkający w Holandii, nakręcił film "Paradise Now" wśród uchodźców w Nablusie. Po raz pierwszy tak wyraźnie palestyński filmowiec ukazuje bezsens i zło samobójczych ataków terrorystycznych w imię Boga i narodu. Uzasadniając psychologicznie zdolność do takiej ofiary, film nie oszczędza przywódców, którzy werbują młodych Palestyńczyków na śmierć. Mimo akcentów politycznej poprawności ostrze tego filmu bije nie w Izrael, ale w terroryzm.

Przyjmujemy punkt widzenia kandydata na męczennika, który chce zmyć z siebie rodzinną hańbę - jego ojciec był w Palestynie skazany jako zdrajca narodu. Oglądamy procedurę uświęcania terroru: rytualna kąpiel, owijanie ciała bandażami z ładunkiem wybuchowym; nagrywanie na wideo przemówienia na tle sztandaru, z karabinem w jednym ręku i wersetami Koranu w drugim ("powtórz jeszcze raz, bo kamera się zacięła").

Film sugestywnie oddaje pustkę i nędzę życia w palestyńskiej enklawie, towarzyszące mu poczucie niewoli, ale ukazuje też pułapkę przemocy. Tragiczną ironię ma scena przed wyjściem na akcję, gdy Said ogląda w sklepiku kasety z nagraniami bohaterów-samobójców. Kosztują 15 szekli - tyle warta jest jego śmierć. Przez chwilę mam wrażenie, że oglądam scenę z filmu Szulkina "Ga-ga. Chwała bohaterom" o świecie na opak, gdzie czci się śmierć i handluje się nią jak gadżetem.

Przystanek w Tel-Avivie

Said z bombą, ubrany w czarny garnitur, który ma sugerować, że wybiera się na wesele, zbliża się do przystanku autobusowego po stronie izraelskiej. Jest tam kilku mężczyzn w kipach, z rytualnymi troczkami wystającymi spod marynarek, jakaś kobieta, małe dziecko. Widzimy ich wszystkich oczyma Saida. Film nie rozstrzyga do końca jego wahania. Said nie jest w stanie zejść z drogi, na którą pchnęła go desperacja. Ale równocześnie jest zwykłym człowiekiem i na swoje niedoszłe ofiary patrzy ze współczuciem. Tych kilkanaście sekund jest w filmie momentem bezcennym, wypranym z wszelkiej nienawiści. W takich momentach kino objawia swoją wielkość, swój uniwersalizm, zdolność przekraczania granic uprzedzeń. Tytuł filmu "Paradise Now" odnosi się do obietnicy dawanej na drogę kandydatom na męczenników: pójdziesz prosto do raju, prowadzony przez dwóch aniołów. "Nie ma raju! - woła do niedoszłego męczennika palestyńska dziewczyna, która odkryła jego tajemnicę. - On jest tylko w twojej głowie!". Paradokumentalna narracja prowadzi w stronę metafory, którą przyjmujemy jako oczywistość: bandaż z ładunkiem, którego nie można samemu z siebie zdjąć, jest skutkiem niewoli, ale zarazem jej przyczyną

"Paradise Now" będzie rozpowszechniany w Izraelu. Dobrze, bo to prawdziwy głos dobrej woli.

Copyright © Agora SA