Jestem starszy, mądrzejszy, lepszy

Rozmowa z Oliverem Stone'em, gościem festiwalu Camerimage, który odebrał w sobotę Złotą Żabę przyznaną mu za wrażliwość wizualną.

Joanna Podolska, Anna Świerkocka: Na festiwal Camerimage był Pan zapraszany wiele razy. Co sprawiło, że zgodził się Pan uczestniczyć w nim tego roku?

Oliver Stone: Premiera filmu "Aleksander", który znalazł się też w konkursie festiwalu. Poza tym mój operator Rodrigo Prieto był na Camerimage i bardzo tę imprezę zachwalał. Postanowiłem przyjechać. Tym bardziej że Polska zawsze była dla mnie krajem, w powstają ważne filmy.

To nie jest Pana pierwsza wizyta w Polsce?

- Byłem tu kilka razy, po raz pierwszy 27 lat temu. Przyjechałem na parę dni z Anglii, gdzie pracowałem przy filmie "Midnight Express", żeby znaleźć sobie żonę (śmiech). Żartuję, ale zobaczyłem na ulicy piękną dziewczynę. Pamiętam ją do dziś. Nie podszedłem do niej, bo nie znałem ani słowa po polsku, a do tego byłem nieśmiały. Później chciałem kręcić w Zakopanem jeden ze swoich filmów, ale kłopoty z budżetem sprawiły, że do realizacji nie doszło. Podobała mi się Polska i mieszkający tu ludzie. W Polsce powstają najlepsze plakaty do moich filmów: "The Doors", "Wall Street", a teraz do "Aleksandra". Jestem zachwycony.

Przed "Aleksandrem" zrobił Pan filmy biograficzne o Jimie Morisonie, liderze "The Doors" i Richardzie Nixonie. Czym zafascynowała Pana postać, która żyła ponad dwa tysiące lat temu?

- Chciałem zrobić film kostiumowy, kiedy nadarzyła się taka okazja, nie miałem wątpliwości, że będzie to Aleksander Macedoński. Miał ekscytujące życie, wprawdzie krótkie, ale wypełniały je wielkie marzenia. To jedna z najbardziej fascynujących postaci w historii, jednocześnie bardzo współczesna i wielbiona od setek lat. Podziwiali go Napoleon, Jim Morison czy Fidel Castro. Są też tacy, którzy uważają go za potwora, bo był najeźdźcą, starożytnym konkwistadorem przynoszącym wojnę, zło i perwersję. Niestety, nie wiemy dokładnie, co kierowało tak naprawdę jego czynami, ale na podstawie kilku zachowanych listów Aleksandra można pokusić się o jakieś hipotezy.

Na przykład?

- Dążył do zjednoczenia świata. Poślubił azjatycką kobietę, a faktycznie trzy kobiety, miał azjatyckie dzieci, azjatyckich przyjaciół, kochanki i kochanków. To nie wszystkim się podobało. Grecy mieli mu za złe, że stawia ich na równi z barbarzyńcami. Jego żołnierze żyli i korzystali z bogactw, które zdobyli podczas wypraw z Aleksandrem, ale nie chcieli dalej zdobywać z nim kolejnych ziem. Dlatego został najpewniej przez nich otruty. Aleksander nie był zwykłym imperatorem, który wraca do Macedonii i korzysta ze zdobyczy wojennych, jak robi Zachód z ropą zdobytą na Bliskim Wschodzie. Chciał zjednoczyć świat pod swoim panowaniem. Wierzył, że jeśli tak się stanie, na świecie zapanuje pokój. I prawdą jest, że w każdym kraju, przez który przechodził Aleksander, panował później pokój, chociaż wprowadzał swoje idee siłą i potrafił być bezlitosny.

Zwykle Pańskie filmy tkwią korzeniami w amerykańskiej historii i obyczajowości. "Aleksander" wydaje się pierwszym filmem wyrwanym z tego kontekstu. A może tak nie jest?

- Opowiadam tylko historię pewnego marzenia. Ale coś w tym jest. To prawda, że współczesny Zachód stara się wprowadzić porządek na Wschodzie w podobny sposób, jak czynił to Aleksander Wielki. W chwili gdy przystępowaliśmy do pracy nad filmem, nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Zdarzył się 11 września, w Europie Zachodniej rośnie muzułmańska mniejszość, a Ameryka kontynuuje swoją imperialistyczną politykę. Jednak nie o tym jest "Aleksander". Mój film opowiada o człowieku, który podąża za marzeniami. To historia wizji, która została zabita. Ptolemeusz, stary człowiek, opowiada w filmie historię Aleksandra i mówi: "Musieliśmy go zabić". Wiem, że to co najmniej dwuznaczna konkluzja, ale życie jest dwuznaczne. Nic nie jest białe i czarne i w taki sposób chciałem opowiedzieć tę historię. Może dlatego film został źle zrozumiany w Ameryce. Hollywood nie zna takiego bohatera jak Aleksander, który łączy w sobie pierwiastek bardzo męski i żeński. Większość filmowych bohaterów to typ macho.

Po "Plutonie" i "Urodzonym 4 lipca" został Pan okrzyknięty bohaterem Ameryki nr 1, po "JFK" był Pan wrogiem numer jeden. Kim więc Pan będzie po "Aleksandrze"?

- Będę skończony. Spalony na stosie.

Dlaczego?

- Amerykańscy krytycy piszą o filmie bardzo źle, atakują mnie. A ja się totalnie z tą krytyką nie zgadzam. "Aleksander" to dobry film, pełen miłości, tolerancji, dojrzalszy, głębszy niż inne moje produkcje. Powinienem zmienić moje pieprzone nazwisko, zrobić pieprzonego "Aleksandra" pod pseudonimem i na pewno reakcja byłaby inna. Krytycy mają o mnie ustaloną opinię jako o reżyserze i nie zmienią jej. Chcą żebym był taki, jak oni chcą. To jest ich wizja mojej twórczości.

A jaka jest Pańska?

- Też subiektywna (śmiech). Jestem starszy, mądrzejszy, lepszy. I jestem szczęśliwy z kierunku, w jakim podąża moje życie. Jestem lepszym mężem i ojcem moich trojga dzieci. Jestem uważniejszy. Umiem dogadać się ludźmi, którzy oglądają MTV.

Na festiwalu Camerimage odebrał Pan Złotą Żabę za szczególną wrażliwość wizualną. Co dla Pana znaczy ta nagroda?

- Jestem nią poruszony. Na Zachodzie Camerimage ma bardzo wysokie notowania. Wielu moich znajomych operatorów bardzo lubi na niego przyjeżdżać. Nie przyjmuję wszystkich nagród, tylko te, które naprawdę chcę. Zdecydowałem się odebrać Złotą Żabę, bo spodobało mi się jej uzasadnienie - za wrażliwość artystyczną. Poza tym chętnie po nią przyjechałem, bo podobają mi się polskie kobiety.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.