Komeda i inni

Wznowienie serii 77 płyt "Polish jazz". Płyty tłoczone w trzeszczącym winylu to obecnie marzenie każdego kolekcjonera. Dziś ukazują się na kompaktach. Reedycja zaczęła się od "Go Right" Andrzeja Kurylewicza

Początek lat 60. to czas, gdy w dorosłość wchodziło pierwsze powojenne pokolenie wychowywane na patriotycznych i ludowych pieśniach Śląska i Mazowsza (w szkołach) i na jazzowych audycjach legendarnego prezentera Głosu Ameryki Willisa Conovera (w domach). Słuchanie jazzu ciągle było rodzajem manifestacji światopoglądowej, choć już nie tak odważnej jak w połowie lat 50., gdy jazzmani chowali się po "katakumbach". Płyta "Go Right" kwintetu Andrzeja Kurylewicza dobrze oddaje stan ducha ówczesnych jazzmanów znad Wisły: byli zasłuchani w największych - za oceanem genialne albumy nagrywali Miles Davis, John Coltrane czy Sonny Rollins - ciągnęło ich w stronę bluesa, bopu, niekiedy muzyki free. Nie byli tak sprawnymi instrumentalistami jak mistrzowie amerykańscy, jednak braki nadrabiali fantazją i pomysłami aranżacyjnymi. Dziś reedycję tej płyty wydaną bardzo starannie pod względem graficznym i dźwiękowym (24-bitowy remastering) bierze się do ręki z rozrzewnieniem.

Redaktorzy serii Ryszard Sielicki i Andrzej Karpiński nie zważali na stylistyczne podziały. W serii ukazywał się tradycyjny dixieland, free jazz, popularna w latach 70. muzyka fusion, akustyczny jazz głównego nurtu. Obok piosenkarek - Ewy Bem, Marianny Wróblewskiej i Lory Szafran - pojawiali się wybitni wirtuozi: przedwcześnie zmarły pianista Mieczysław Kosz, Adam Makowicz, Tomasz Stańko. No i artysta, dzięki któremu "polish jazz" trafił do światowych encyklopedii muzycznych - Krzysztof Komeda.

Seria niespodziewanie urwała się w 1987 r. (płyta Lory Szafran "Lonesome Dancer"). Lata 90. to już rozkwit niezależnych, stricte jazzowych wydawnictw płytowych, sporadyczne reedycje kilku starych płyt i... niespodziewany powrót polskiego jazzu do łask słuchaczy. A konkretnie - popularność tej muzyki wśród niepamiętającego PRL-u pokolenia clubbingu. Wrocławski duet didżejów i producentów Skalpel, czyli Marcin Cichy i Igor Pudło, samplują fragmenty płyt "Polish jazz" i z tych urywków, kunsztownie zmodyfikowanych i osadzonych w tanecznych rytmach, tworzą fascynującą, nową muzykę. Debiutancką płytę Skalpela wydała londyńska firma Ninja Tune, jedna z najważniejszych na świecie wytwórni specjalizujących się w muzyce klubowej. Skalpel - i cała seria "Polish Jazz" - jest modny.

Reedycja serii płyt "Polish Jazz" to wspólne przedsięwzięcie Polskich Nagrań i firmy Anex. Płyty mają się ukazywać trójkami, co miesiąc i bez zachowania chronologicznej kolejności ukazywania się oryginałów. Dotychczas ukazało się dziewięć płyt. *Andrzej Kurylewicz Quintet "Go Right" (bez numeru w ramach serii, za to z jej nazwą na samej płycie); *Krzysztof Komeda Quintet "Astigmatic" (nr 5); *Zbigniew Namysłowski Quartet (nr 6); *Andrzej Trzaskowski Sextet "Seant" (nr 11); *Novi "Bossa Nova" (nr 13); * Michał Urbaniak's Group "Suite - Jazz Jamboree '70" (nr 24); *Adam Makowicz "Unit" (nr 35); *Vistula River Brass Band "Entertainer" (nr 51); *Tomasz Stańko "Music 81" (nr 69)

Krzysztof Komeda Quintet "Astigmatic"

Najsłynniejszy polski album jazzowy, arcydzieło, kamień milowy, niedościgły ideał zespołowej improwizacji... O dziele kwintetu kierowanego przez Krzysztofa Komedę pisano, używając wyłącznie wielkich słów. Na początku lat 90. zespół Miłość sparodiował tytuł płyty, przerabiając tajemnicze słowo "astigmatic" na żartobliwe "asthmatic".

"Astigmatic" z 1965 r. to zaledwie trzy długie kompozycje - ich ramy zostały bardzo starannie przez Komedę wymyślone, a wypełniły je natchnione improwizacje trębacza Tomasza Stańki i saksofonisty altowego Zbigniewa Namysłowskiego. Na perkusji zagrał Szwed Rune Karlson, na kontrabasie Niemiec Günter Lentz. Sam Komeda zdający sobie sprawę z własnych niedoskonałości jako pianisty odsunął się w cień, rezerwując dla siebie rolę dyrygenta, niekiedy tylko wyznaczającego fortepianowymi akordami ramy poszczególnych części utworów. Emocjonalne natężenie tego nagrania, uporczywa powtarzalność motywów granych w unisono trąbki i saksofonu, uwodzicielski mrok i przestrzeń, transowość, nie zestarzały się ani trochę. A jeśli dodać to tego, że zremasterowany materiał prezentuje się wprost bajecznie, łącząc cyfrową sterylność z analogową gęstością brzmienia, wyjdzie na to, że nie mieć tej reedycji w zbiorach to po prostu grzech śmiertelny.

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.