To jednak powrót pozbawiony dawnej naiwności i dawnych nadziei. Grupa młodych Niemców z filmu Weingartnera przypomina kontestatorów z filmów Godarda z lat 60. Uprawiają bezkrwawy terror, siejąc panikę wśród kapitalistów. Pod nieobecność właścicieli wdzierają się do willi najbogatszych ludzi. Są terrorystami pokojowymi - niczego nie kradną, nie niszczą, nikogo nie zabijają. Ustawiają rzeczy w stos i umieszczają na nim kartkę: "Grube krowy, wasz czas się skończył, macie za dużo pieniędzy!". Podpisane: "Wychowawcy". W sklepach prowadzą akcje protestacyjne, uświadamiając klientów, że towary, które kupują, robiły za trzy centy filipińskie dzieci.
Ich bunt jest profesją, surrealistycznym sposobem na życie "dzikie i wolne". Pozostaje pytanie o cel, ideę, sens. Weingartner każe swoim bohaterom przeżyć przygodę, która stanie się próbą ich "rewolucyjnej czystości". Co będzie, gdy staną oko w oko ze swoją ofiarą? I gdy okaże się, że ten przeciwnik w ich wieku był kimś podobnym do nich? W co przekształcić swój bunt, gdy zostanie poddany próbie śmieszności? "Wychowawców" ogląda się z podobną zazdrością, jak "Good bye, Lenin!" - chciałoby się mieć u nas kino w sposób tak prosty i niegłupi poruszające dylematy "pokolenia '89".