Pierwsze ofiary odnalazł pies czechosłowackiej Horskiej služby. Wszędzie, gdzie trafiał na kolejny trop, ratownicy wbijali czarne chorągiewki. Idący za nimi ludzie odkopywali ofiary, zawijali ciała w brezentowe koce i zwozili na dół do namiotu, skąd zabierano je do kostnicy. W lawinie w Białym Jarze w Karkonoszach zginęło 19 osób.

20 marca 1968 r. przypadał w środę. Pogoda wydawała się kusząca: wiosenne słońce, roziskrzony śnieg, temperatura kilka stopni powyżej zera, biały szczyt Śnieżki odcinał się od bezchmurnego nieba. Po śniadaniu zapadła decyzja - idziemy w góry. Nikt im nie powiedział, że od kilku dni ratownik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego dzwoni codziennie do wszystkich ośrodków wczasowych w Karpaczu i prosi, żeby nie wychodzić na szlaki. Przez ostatnie dwa tygodnie padał obfity śnieg, zbocza są pokryte wielkimi zaspami, na grzbietach piętrzą się potężne nawisy śnieżne podtapiane przez marcowe słońce.

Dla Rosjan Karkonosze stanowiły kolejny punkt do zaliczenia w Polsce. Młodzi nauczyciele i robotnicy z Kujbyszewa przyjechali w ramach polsko-radzieckiej wymiany młodzieżowej w nagrodę za dobre wyniki w pracy. Byli już w Warszawie i we Wrocławiu, czekał ich Kraków i Oświęcim, w Karpaczu chcieli wykorzystać piękną aurę. Kilka osób wolało zostać na dole i zwiedzać miasto, ale większość poszła w góry. Stefan Wawryniuk, ich warszawski 27-letni pilot, nie miał uprawnień przewodnika górskiego. Po dziewiątej wyszli na czarny szlak: sześciu mężczyzn ubranych w lekkie półbuty i płaszcze oraz dziewięć kobiet w pończochach, czółenkach i spódniczkach, z torebkami w rękach i chustkami na głowach. Roześmiani, beztroscy dwudziestokilkulatkowie - tacy pozostali na czarno-białej fotografii z 20 marca 1968 r.

50 tys. ton śniegu

Puste krzesełka wyciągu na Kopę, skąd wiedzie szlak na Śnieżkę, coraz mocniej się kołysały. Z powodu wiatru o sile 25 m na s wyciąg nie działał i część rozczarowanych turystów albo wróciła do Karpacza, albo opalała się na ławkach przy kasie. Goprowcy ostrzegali, że tyle śniegu przy silnym wietrze i wiosennym słońcu to wyjątkowe ryzyko, ale radzieccy turyści zdecydowali iść dalej. Po drodze dołączyła do nich Helga Kusserow, młoda nauczycielka z NRD, wraz z Ingeborg Ringel, którą poznała dwie godziny wcześniej na szlaku. A potem jeszcze dwóch niemieckich narciarzy.

Czarny szlak, najkrótsza droga z Karpacza na Śnieżkę, prowadził radziecko-enerdowską grupę wprost do Białego Jaru, mrocznej polodowcowej niszy o wąskim, głęboko wciętym dnie. W Karkonoszach śnieg utrzymuje się tam najdłużej, zdarza się, że jeszcze latem jeździ się tu na nartach. Tamtego dnia na stromych zboczach jaru i powyżej jego krawędzi, na Równi pod Śnieżką, zalegały olbrzymie masy śniegu.

Rosjanie i Niemcy szli dnem jaru, podśpiewywali, żartowali, ale zmęczenie zaczynało się dawać we znaki. Wiatr się wzmógł, prosto w twarz leciał im śnieżny pył. Około godziny 11 na chwilę zatrzymali się na zakręcie: szlak w lewo biegnie na Kopę, a w prawo, w poprzek Białego Jaru, odbija do schroniska Strzecha Akademicka. Gdy zastanawiali się nad dalszą drogą, jeden z Niemców odszedł na bok za potrzebą. To wtedy pojawiło się kilku Polaków. Wczasowiczki Janina P. i Maria R. przepuściły trzech starszych turystów, bo irytował je grający tranzystor jednego z nich. Poczekały, aż się oddalą. - Już miałyśmy ruszyć dalej, gdy runęła lawina. Masy śniegu przeszły dosłownie kilkanaście kroków przed nami. Zobaczyłyśmy ginące w tej potwornej masie plecy turysty z radiem. Uskoczyłyśmy w lewo, chwytając się gałęzi. Było już cicho i strasznie - relacjonowała Maria R.

W ciągu minuty w Białym Jarze zsunęło się - jak oszacowano - 50 tys. ton śniegu z prędkością 100 km na godzinę. Niemiec, który na chwilę odszedł za drzewo, zbiegł w panice do dolnej stacji wyciągu, krzycząc: "Lawine, lawine!".

Helga Kusserow: - Nikt z nas nie znał trasy. Ostrzegano nas, że jest niebezpieczeństwo lawinowe. Chcieliśmy tylko pójść trochę wyżej i się poopalać. Było tak spokojnie. Ingeborg szła jakieś trzy metry ode mnie. Nagle znikła.

Władimir Fadiejew: - Stałem trochę z boku. Nagle poczułem silne uderzenie w głowę i plecy. Poniosło mnie, ale nie straciłem przytomności. Zdarło ze mnie czapkę, buty, waliło o drzewa. Za wszelką cenę starałem się utrzymać na powierzchni, czepiałem się konarów. Krzyczałem, ale nikogo nie było. Potem był tobogan, karetka, szpital. Nikogo z kolegów, z którymi wtedy szedłem, już nie zobaczyłem.

Cały artykuł o tragedii w Białym Jarze w najnowszej "Ale Historii", poniedziałkowym dodatku do "Gazety Wyborczej"

 

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl