Idę na demonstrację z przekonaniem, że w krótkim okresie ona niewiele da, ale że jednak trzeba tam być i głośno wyrażać swoje poglądy

Jest to fragment rozmowy, która w czwartek ukaże się w "Dużym Formacie"

Już kiedyś bronił pan na ulicy demokracji i wolnych mediów. W październiku 1957 roku, kiedy władza ludowa zamknęła redakcję tygodnika "Po Prostu".

- Ja wtedy nie broniłem demokracji, bo jej nie było. Myśmy wówczas wyszli na ulice żądać demokracji. Miałem 18 lat, byłem już studentem. Zaczęło się od wiecu na Politechnice Warszawskiej w audytorium na pierwszym piętrze, które nazywano kaplicą, a formalnie to było Audytorium Marksizmu i Leninizmu. Bardzo duża sala, tam 1500 osób mogło wejść.

I spod Politechniki dużą grupą ruszyliśmy pod ówczesny gmach KC. To nie był taki tłum, jaki teraz wychodzi na wezwanie Komitetu Obrony Demokracji, ale to był dla mnie pierwszy tak duży pochód na ulicach Warszawy, który nie był pochodem pierwszomajowym.

Kto tam szedł?

- Studenci przede wszystkim, było też dużo pracowników naukowych Politechniki, a potem dołączali do nas przechodnie. Ten tłum rósł, aż zajęliśmy całą jedną stronę Marszałkowskiej. Pamiętam, że trzymaliśmy się wszyscy pod ręce, to nam dawało poczucie wzajemnego wsparcia, wspólnoty. I pamiętam dumę, że odważyliśmy się po raz pierwszy, wbrew władzy komunistycznej, wyrazić pogląd, który niewątpliwie według tej władzy był naganny.

No teraz też mamy demonstracje, ale jednak trochę inne.

- Przede wszystkim nie czujemy się zagrożeni fizycznie, a wtedy wiedzieliśmy, że mogą nas spałować, aresztować, zamknąć do więzienia, usunąć ze studiów, rodziców wyrzucić z pracy, konsekwencje mogły być bardzo poważne. Teraz rzeczywiście tego nie ma. I atmosfera jest inna. Wtedy myśmy się bali, a z drugiej strony mieliśmy etos walki. Teraz mamy raczej poczucie, że trzeba wyśmiać to, co się dzieje, atmosfera jest wesoła, prześmiewcza, choć wtedy i teraz demonstracje są związane z troską o przyszłość kraju.

Ale mogą nam odebrać prawo głosu.

- To mogą. Ale do tego musi być zgoda wszystkich pozostałych krajów, a co najmniej jeden się nie zgodzi, po dobrym żurku i pstrągu.

Czy utrata wizerunku Polski jako kraju przewidywalnego może w praktyce przełożyć się na biznes, na inwestycje zagraniczne?

- Tak myślę. Kiedy mówimy o kapitale zagranicznym, to najczęściej mówimy o dużych inwestycjach, które są odczuwalne w gospodarce. Może być tak, że ten kapitał nie będzie tu przychodził, a może się też wynosić, bo globalne firmy mają stosunkowo dużą łatwość przeniesienia swoich interesów w zupełnie inne miejsce. I to jest moim zdaniem realnym zagrożeniem, bo mimo wszystko biznes chce mieć stabilną i przewidywalną sytuację. Jeżeli się robi dużą inwestycję, to ona zwraca się po 10-15 latach, inwestor chce więc wierzyć, że przez tak długi okres nie zmieni się dramatycznie np. prawo podatkowe.

CV prof. Andrzej Blikle

Ur. w 1939 r. Matematyk, profesor w Polskiej Akademii Nauk, członek Europejskiej Akademii Nauk, były prezes Polskiego Towarzystwa Informatycznego. W latach 1990-2010 prezes zarządu A. Blikle sp. z o.o.

Po 20 latach zarządzania firmą przekazał ją synowi, sam wrócił do pracy naukowej i pisania książek. Dziś jest członkiem rady nadzorczej firmy.

Prezes stowarzyszenia Inicjatywa Firm Rodzinnych, honorowy prezes Centrum im. Adama Smitha, członek Rady Języka Polskiego

Całą rozmowę czytaj w czwartek w "Dużym Formacie"

 

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl