Ogłosiła to minister edukacji. Ale do czego w ogóle służy taki kanon? I jak powinno się go układać? Wspólnota czytających nie powstaje dziś dzięki tym samym przeczytanym książkom, ale z przekonania, że literaturą myśli się i wyraża emocje lepiej niż bez niej.

W związku z planem pani minister edukacji Joanny Kluzik-Rostkowskiej, aby wspólnie z internautami pomajstrować przy spisie lektur obowiązkowych, przypomnijmy fakty.

1. Szkoła podstawowa: nie ma spisu lektur. Wybór należy do nauczyciela. Ma on tylko jeden podstawowy cel: "zainteresowanie książką i czytaniem".

2. Gimnazjum: tylko pięć pozycji absolutnie obowiązkowych: Kochanowski (wybrane fraszki i treny), Krasicki (bajka), Fredro ("Zemsta"), Mickiewicz ("Dziady", cz. II), Sienkiewicz (wybrana powieść historyczna). Pozostałe teksty nauczyciel może dobierać, kierując się dowolnymi kryteriami: poziomem klasy, modami czytelniczymi wśród nastolatków czy własnymi upodobaniami.

3. Liceum: wybierając, nie można jednak pominąć: "Bogurodzicy", wybranych wierszy Kochanowskiego, "Dziadów", cz. III, "Lalki", "Wesela", jednego opowiadania Schulza. Czyli mamy zaledwie sześć obowiązkowych punktów w całym liceum. W tym tylko jedną powieść! Reszta jest kwestią inwencji nauczyciela.

Szybkie wnioski. Największa wolność panuje w podstawówce i tam nauczyciel ma najwięcej szans na stworzenie z uczniów czytelników. Jeśli sam ma dzieci, powinien sprawdzać książki na nich.

W gimnazjum nauczyciel nie jest jeszcze spętany uczeniem "pod egzamin". Może więc ryzykować - i ma w czym wybierać. Największy kłopot jest w liceum, gdzie widmo matury straszy najbardziej nawet pomysłowych nauczycieli, a rachityczne pół tuzina tekstów obowiązkowych urąga randze kształcenia ku dojrzałości.

Tak czy inaczej, zanim ktoś w gazecie lub na jakimś forum zacznie opowiadać o obowiązkowym "Nad Niemnem" czy "Ludziach bezdomnych", niech wprzódy sprawdzi, co naprawdę czytać musi w szkole Polak mały. Musi niewiele, a może niemal, co zechce.

Z tym że szkoła na upartego mogłaby się całkiem obejść w kształceniu bez literatury. Większość zagadnień z poetyki i historii form literackich można dziś omówić, korzystając z innych niż literatura "tekstów kultury". Kwestie omawiane np. przy okazji lektury Sienkiewicza - jak konwencja przygodowa, stylizacja czy koloryt historyczny - można nawet lepiej zilustrować fragmentami seriali "Gra o tron" czy "Rodzina Borgiów". Nawet jednak jeśli prawdę mówią badania, że ponad połowę wiedzy o świecie uczeń czerpie z obrazów filmowych, to sam komunikuje się z innymi przede wszystkim w mowie i piśmie.

I każdy, także nieczytający w ogóle, otoczony jest literaturą. Literatura jest wszędzie, choć nie są to książki. Uprawiamy epistolografię mailową, dramaturgię czatu, blogi konfesyjne i inne gatunki, o których nie śniło się filologom.

Dlaczego w takim razie w ostatnich kłótniach o gender nikt nie odwołał się do Szekspira (chłopcy grający postacie kobiet), Mickiewicza (Grażyna zastępująca męża w bitwie) czy Sienkiewicza (Baśka-chłopczyca mylona kilkakrotnie z pachołkiem)? Nie jako do stronników jednej opcji światopoglądowej, ale by pokazać, że dzięki literaturze możemy w szkole ćwiczyć się w rozmowie o zmienności ról płciowych, zanim politycy sprowadzą dialog do ideologicznej nawalanki.

Tekstem Ryszarda Koziołka w piątkowej "Wyborczej" rozpoczynamy dyskusję o spisie lektur obowiązkowych.