Nierówności społeczne zaczynają zagrażać demokracji. Ale problemem nie jest tylko bieda najbiedniejszych, lecz także bogactwo najbogatszych.
Jak daleko zaszły nierówności w USA i Wielkiej Brytanii, pokazują Linda McQuaig i Neil Brooks w książce ''The Trouble with Billionaires: How the Super-Rich Hijacked the World'' (''Problem z miliarderami: jak najbogatsi ukradli świat''). Posłużyli się metodą wymyśloną przez holenderskiego ekonomistę Jana Pena (1921-2010).
Pen zaproponował przedstawienie całego kraju maszerującego w zgodnej paradzie, w której każdy ma taki wzrost, jak jego zarobki mają się do przeciętnych zarobków.
W XVII-wiecznej Anglii pochód otwieraliby mikroskopijni żebracy i wagabundzi, zarabiający mniej niż dwa funty rocznie. Rzemieślnicy, z przychodami rzędu 38-40 funtów, byliby przeciętnego wzrostu, ponad wszystkich - na 250 metrów - wyrastaliby arcybiskupi i książęta z zarobkami powyżej 6000 funtów.
W dzisiejszej Wielkiej Brytanii najpierw ruszyliby w paradzie ludzie na zasiłkach - mieliby ok. 30 centymetrów wzrostu. Kasjerki z hipermarketów przebiłyby barierę metra, ale dopiero pod koniec robi się naprawdę ciekawie. Supermodelka Kate Moss z rocznym dochodem 5,74 miliona - ma pół kilometra wzrostu, ale nawet do pasa nie sięga Bobowi Diamondowi, byłemu prezesowi banku Barclays, który ma w paradzie 1,9 km wzrostu. I on jednak jest karłem przy zamykających pochód szefach funduszy spekulacyjnych. Chris Rokos z Brevan Howard Asset Management urósł do 8,1 kilometra. Jego kolega Alan Howard, którego nazwisko widnieje w nazwie firmy, ma już głowę w stratosferze. Zarobiwszy 400 milionów funtów, ma 32,4 km wzrostu. Samoloty nie latają tak wysoko.
Innymi słowy, nierówności majątkowe są dziś nieporównanie większe niż w czasach feudalnych. Lepiej być prezesem banku, choćby odchodzącym w niesławie, niż kiedyś arcyksięciem.
Oczywiście przywileje dzisiejszych najbogatszych przedstawia się często jako coś zupełnie innego niż w czasach arystokracji czy niewolnictwa. Miliarderzy chętnie mówią o sobie jako o ''merytokracji''. Taki Bill Gates ma być kimś, kto swoje miliardy zawdzięcza wyłącznie własnej ciężkiej pracy i talentom - ale szef Microsoftu pierwszy milion zarobił tak, jak zarabia go większość bogaczy. Po prostu przyszedł na świat w rodzinie milionerów, zaś fortunę zbił na kontrakcie z IBM, któremu sprzedał system MS DOS - a ówczesny szef IBM przyjaźnił się z mamą Billa.
Tyle w kwestii merytokracji. Najzabawniejsze zaś jest to, że superbogacze czują się ofiarami. Prezes AIG Bob Benmosche, który z publicznych pieniędzy ratujących firmę przed bankructwem wypłacił sobie i podwładnym 165 milionów premii, ich krytykę porównał do ''publicznego linczu na menedżerach''. Miliarder z Krzemowej Doliny Tom Perkins wzbudził ostatnio rozbawienie, porównując ruch Occupy Wall Street do nazistów prześladujących Żydów w noc kryształową.
Wojciech Orliński o najbogatszych - jutro w specjalnym wydaniu "Magazynu Świątecznego" na Wyborcza.pl.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny